phm. Wojciech Hoser
 
W pewnym dalekim królestwie  wydarzyła się kiedyś historia, której pojąć nie sposób.  Królestwo to położone było na pięknej  wyspie,  otoczonej szmaragdowym morzem. Przed wiekami założyli je dumni i dzielni podróżnicy, którzy przybyli na dziewiczą wyspę z zamiarem stworzenia idealnego państwa.  Pełni szlachetnych idei  zabrali się do pracy. Od podstaw budowali osady, karczowali puszcze tworząc miejsca na pastwiska i pola uprawne, utwardzali drogi.  Równocześnie myśleli o podstawach organizacyjnych swego królestwa. Problemów było bez liku.
 
Po  pierwsze nie mieli króla, a przecież królestwo bez króla istnieć nie może, podobnie zresztą jak harcerstwo bez harcerzy.  Zaczęli zatem od wybrania spośród siebie króla  i postanowili, że zawsze król będzie wybierany spośród obywateli, bo tylko wtedy będzie umiał im służyć. Cóż jednak może sam król, potrzeba było jeszcze mądrych ministrów, trzeba było stworzyć podstawowe przepisy prawa, ustanowić hymn i godło. Wyzwań nie brakowało, ale nie brakowało też ludzi  gotowych te wyzwania podjąć, angażujących się całym sobą w ich rozwiązania.
 
Mijały lata, przemijali kolejni królowie, na wyspie niby nic się nie zmieniło a jednak rozwój państwa zaczął zmieniać jego oblicze. Coraz mniej było osad i żyjących w nich mieszkańców, coraz trudniej było o dobrych wójtów dbających o swoje osady. Rozrastała się natomiast nad podziw szybko stolica, zamieszkiwana  głównie przez królewskich urzędników.  Opracowywali oni królewskie dekrety,  przygotowywali sprawozdania i raporty, tworzyli plany i strategie.  Jednak chociaż raporty były coraz bardziej szczegółowe, strategie coraz bardziej dopracowane, a ilość dekretów rosła z roku na rok, to ludziom wcale nie żyło się lepiej, a liczba zamieszkanych osad zamiast rosnąć  spadała na łeb, na szyję.  Urzędnicy królewscy nie byli w stanie tego zrozumieć  i starali się temu zaradzić – pisali jeszcze bardziej szczegółowe dyrektywy, rozbudowali szkolnictwo, z myślą o kształceniu nowych wójtów, przeznaczali coraz większe fundusze  na wsparcie osad. Widząc nieporadność młodych niejednokrotnie i niedoświadczonych wójtów starali się ich maksymalnie odciążyć podejmując coraz więcej decyzji na szczeblu centralnym. Urzędnicy pracowali w pocie czoła, a że pracy było coraz więcej, potrzeba było coraz więcej urzędników. 
 
Jak w każdym państwie również i w tym królestwie różne były pomysły na rozwiązanie wspólnych problemów. Nie zawsze pokrywały się one z pomysłami królewskich urzędników. A  ponieważ w żyłach mieszkańców wyspy płynęła krew nieustraszonych podróżników, nie siedzieli  oni z założonymi rękami i nie narzekali jak jest źle, tylko ochoczo zabierali się do pracy. Między innymi kilku zacnych obywateli założyło elitarną szkołę społeczną.  Elitarną w najlepszym tego słowa znaczeniu, to znaczy wymagającą.  Ponieważ obywatele założyciele szkoły mieli trochę inny pomysł na rozwój królestwa niż sprawujący aktualnie władze, ministerstwo oświaty nie patrzyło na działania szkoły bardzo przychylnie, a bycie jej absolwentem nie było dobrze widziane w kręgach rządowych. Znaleźli się jednak śmiałkowie, których nie odstraszały ani wymagania, ani brak przychylności władz oświatowych i z zapałem przystąpili do edukacji. Zapewne uczyliby się tam po dziś dzień, gdyby minister oświaty nie wpadł pewnego dnia na genialny pomysł i nie podjął decyzji o zamknięciu szkoły. Wiecie jak to uzasadnił?
 
W swoim obwieszczeniu minister  stwierdził, że szkoła  wykształciła w ciągu dwóch lat zaledwie pięciu uczniów, a na jej zajęcia uczęszcza jedynie kilka osób, podczas gdy rządową szkołę ukończyło ostatnio siedemnastu absolwentów, a  w jej zajęciach brało udział ponad 20 osób. Z czego minister wywnioskował że szkoła społeczna rozmija się z oczekiwaniami i potrzebami  obywateli.  Ponadto minister podniósł, że  program nauczania szkoły społecznej  nie został zatwierdzony przez obecnego premiera, a  ministerstwo oświaty otrzymało jedynie ogólny program nauczania, nie otrzymało natomiast  szczegółowego sprawozdania z dotychczasowych działań szkoły,  nie otrzymało  także planu jakiejkolwiek lekcji, ani  raportu z realizacji programowej  i finansowej poszczególnych lekcji. Dyrekcja szkoły nie przesłała również do ministerstwa preliminarza na przyszły rok ani budżetu za rok zeszły. Co najgorsze jednak, działania szkoły nie są dostosowane do kalendarza szkolnego ogłaszanego przez ministerstwo oświaty. Na przykład w bieżącym roku niektóre lekcje odbywały się w tych samych godzinach co  zajęcia w szkole państwowej, tym samym uniemożliwiając uczniom szkoły społecznej uczestniczenie w zajęciach szkoły państwowej. Działania tego typu, zdaniem ministra, narażają na szwank reputację dyrekcji szkoły jako prawych obywateli, a także utrudniają prowadzenie pracy na poziomie całego państwa.  Wszak pobłażliwość dla drobnych nawet uchybień może prowadzić do całkowitego rozpadu struktur państwowych.
 
W myśl obwieszczenia ministerstwa oświaty uczniowie szkoły społecznej powinni bez zbędnej zwłoki zgłosić się do premiera, aby indywidualnie ustalić tryb zakończenia przez nich edukacji.
 
Minister rozważa także wykorzystanie części doświadczeń szkoły społecznej w fakultatywnym kształceniu upośledzonych umysłowo.  
 
W tym miejscu bajka się kończy i nadchodzi czas na refleksję. Rzecz jasna, dla tych, którzy do refleksji są zdolni, pozostali mogą w tym miejscu zakończyć lekturę.  W naszej bajce ministerstwo oświaty zamyka dobrą szkołę.  Skąd wiadomo, że ta szkoła była dobra?  Napisane jest to w obwieszczeniu, nieprzychylne szkole ministerstwo nie podaje tam absolutnie żadnego argumentu odnośnie poziomu szkoły. Ani słowa o kwalifikacjach kadry, o poziomie zajęć czy kompetencjach absolwentów. Wniosek jest prosty: nie ma się do czego przyczepić. Dlaczego zatem ministerstwo oświaty zamyka dobrą szkołę, skoro tak na zdrowy rozum powołane jest raczej do szerzenia oświaty, a nie jej ograniczania? Przyjrzyjmy się przytoczonym argumentom. Pierwszy podaje, że szkoła jest niepotrzebna, gdyż ukończyło ją trzy razy mniej absolwentów niż szkołę państwową.  Dla trzeźwo myślących osób jest to argument co najmniej kontrowersyjny. Spróbujmy to jakoś zobrazować.  Podróżując samochodem z Warszawy do Krakowa można jechać trasą „krakowską” (przez Radom) albo „katowicką” (przez Częstochowę).  Jeżeli ktoś przeprowadziłby badania,  z których wynikałoby, że tylko jedna czwarta kierowców korzysta z trasy „krakowskiej”, to rozumując analogicznie jak ministerstwo oświaty trasę tę należałoby zamknąć, bo jest niepotrzebna!?  Argument trzeci jest chyba jeszcze bardziej abstrakcyjny. Minister zarzuca, że zajęcia w szkole społecznej kolidowały z zajęciami szkoły państwowej. Przekładając na język drogowy jest to zarzut, że jadąc do Krakowa trasą ‘krakowską’ nie możemy jednocześnie jechać trasą ‘katowicką’. Argument nie do obalenia, rzeczywiście się nie da, tylko dlaczego należy zamknąć z tego powodu trasę ‘krakowską’?
 
Odpowiedź można znaleźć uważnie przyglądając się  argumentowi  drugiemu. Wymieniono tam liczne zarzuty odnośnie niedopełnienia przeróżnych zagadnień formalnych.   Niedociągnięć jest mnóstwo, jak czytałem kolejne uchybienia przyszło mi do głowy pytanie kto byłby w stanie bez problemu wykonać te zalecenia. Szybko znalazłem odpowiedź - szkoła państwowa.  Wniosek jest zatem prosty: szkołę społeczną zamknięto dlatego, że nie była szkołą państwową. Przekładając to na przykład drogowy ministerstwo uznało, że z Warszawy do Krakowa można jechać tylko trasą katowicką, a ponieważ kierowcy nie chcieli się do tego zastosować, postanowiło zamknąć trasę krakowską.  Po przyjęciu tego założenia pozostała argumentacja staje się logiczna a działanie ministerstwa spójne.
 
Po chwili refleksji nadszedł czas na  osobiste wspomnienie. Kilkanaście lat temu, kawiarenka u Jezuitów  przy Rakowieckiej w Warszawie, siedzę naprzeciwko ówczesnego referenta wędrowniczego Mazowieckiej Chorągwi Harcerzy Pawła Zarzyckiego. Paweł po rozstaniu z funkcją Komendanta Chorągwi, a zanim został Naczelnikiem Harcerzy, przez jakiś czas pełnił właśnie tę funkcję i ten czas wykorzystał do opracowania  ‘nowej metody wędrowniczej’. Popijając herbatę próbuję zatwierdzić  kurs drużynowych wędrowniczych. Mam dobry program, ciekawy pomysł - kurs realizowany w trakcie obozu rowerowego po Jurze Krakowsko–Częstochowskiej, doświadczenie w prowadzeniu dobrej drużyny wędrowniczej, sprawdzoną kadrę. Mam jednak pewność, że nie będzie łatwo.  Obydwaj mamy pełną świadomość, że jestem ‘nieprawomyślny’ to znaczy na wiele spraw mam inne poglądy, niż aktualnie sprawujący władzę. Jednak nie to okazuje się kluczowym argumentem uzasadniającym odmowę. Paweł w tym samym czasie organizuje kurs dla drużynowych wędrowniczych promujących jego nową metodę. Ma nowy świetny pomysł na wędrownictwo  i naturalne dla niego jest, że trzeba zrobić wszystko, żeby jak najwięcej osób pozyskać dla tej nowej metody.  Mimo odmowy nie poddaję się  organizuję kurs, program się nie zmienia, zmienia się za to szyld: nie jest to kurs drużynowych wędrowniczych, tylko kurs przybocznych wędrowniczych  hufca. Jedzie na niego trzech chłopaków ode mnie ze środowiska i jeden z ZHP. Powiem nieskromnie: kurs był świetny. Paweł organizuje swój kurs. Po latach mam wrażenie, że jednak nie przełomowy dla wędrownictwa, a z ‘nowej metody’ do dziś pozostało naprawdę niewiele. Całą wydumaną otoczkę życie zredukowało do kilku od dawna znanych zasad.  Nie wiem, czy gdyby Paweł dopuścił normalną zdrową konkurencję między dwoma kursami, na mój kurs trafiłoby więcej kursantów? Czy założyliby wartościowe drużyny? Czy dzięki temu wędrownictwo na Mazowszu byłoby w lepszej kondycji? Nie wiem, ale trochę żałuję, że wtedy Paweł uznał, że ‘do Krakowa można jechać tylko jedną drogą’. Zresztą z czasów swej aktywnej działalności na forum chorągwi pozostało mi więcej podobnych wspomnień wiecznego ‘użerania się’, marnowania czasu i energii na próby uzyskania przestrzeni dla podejmowania przez moje  środowisko działalności kształceniowej.
 
Kończyło się przeważnie jak w opisanej sytuacji. Czy było to z pożytkiem dla ZHR-u? 
 
ZHR  jako organizacja opiera się na społecznej pracy swych członków. To ludzie są największym kapitałem ZHR-u. Przekreślając  kogoś, utrudniając mu działanie, trwonimy ten kapitał.
 
Jeżeli autentycznie chcemy dynamicznego rozwoju ZHR-u, odrodzenia wędrownictwa wzrostu liczebnego i jakościowego organizacji - pozwólmy ludziom działać, szanujmy wzajemnie swój czas i swoją pracę.
  
phm. Wojciech Hoser HR
W ZHR od 1991 roku. Drużynowy wędrowniczy (1996-1998). Komendant Szczepu 80 Warszawskich Drużyn Harcerskich im. Bolesława Chrobrego (1999-2002). Związany z warszawskim środowiskiem instruktorów "Centrum" i organizowanymi przez to środowisko kursami kształceniowymi "Wyprawa" i "Wianami". Współtwórca niezależnego czasopisma harcerskiego "Zielony Świerszczyk". Obecnie w głebokiej rezerwie. Prywatnie mąż Magdy, ojciec Basi, prowadzi rodzinną szkółkę drzew ozdobnych.