hm. Marek Frąckowiak
 
Mam już w kontaktach z ZHR serdecznie dość tematów religijnych i dyskusji o stosunkach męsko-damskich! Dość w rozmowach w gronach instruktorskich, dość w artykułach w prasie harcerskiej i w rozmaitych materiałach programowych, dość wreszcie we własnych tekstach i rozmowach. Może mam pecha, ale w większości debat o harcerstwie (wychowaniu, roli i „sylwetce” instruktora, ideach i programach) w jakich miałem okazję uczestniczyć w ostatnich latach, dominowały właśnie te dwa tematy. Gdybym na tej tylko podstawie miał określić kim jest dzisiejszy instruktor harcerski, jakie są jego dominujące cechy, mógłbym chyba pomyśleć, że to – jak w tytule – zdewociały seksoholik.
 
Ktoś powie, że to niemożliwe połączenie cech? Oj, możliwe, możliwe… A jeśli nawet w tym przypadku nieprawdziwe (w co chciałbym wierzyć), to pogląd taki bierze się ze wspomnianego wyżej faktycznego zdominowania dyskusji instruktorskiej o charakterze i zadaniach Związku przez sprawy podejrzanych stosunków męsko-damskich lub poszukiwania wciąż nowych sposobów wprowadzania do harcerstwa obrzędów religijnych i religijnego „formowania” harcerzy i instruktorów.
 
Może jest to jakaś próba obrony przez zewnętrzną opresją ze strony – również dla mnie niewątpliwego – spychania we współczesnym świecie ludzi religijnych (zwłaszcza katolików) na pozycje Ciemnogrodu i przed wszechobecnością seksu, który dzieciom i młodzieży narzuca się od najmłodszych lat. Mógłbym to zrozumieć, ale przecież tę młodzież oswaja się także z innymi negatywnymi zjawiskami – np. powszechnością przemocy podawanej w rozrywkowym opakowaniu, zanikiem kultury bycia i dobrego wychowania, niszczeniem szacunku dla państwa i jego demokratycznych struktur. Mógłbym pewnie długo jeszcze wymieniać, ale i tak zaczynam już zrzędzić.
 
 
 
 
 
      Przypomina mi to podobne zjawisko, do którego, niestety, już przywykłem: że kiedy rozmawia się o prawie harcerskim, to niemal zawsze głównym przedmiotem dyskusji jest punkt dziesiąty. Jakby te inne były mniej ważne. Wszyscy instruktorzy zdają sobie z tego sprawę, złorzeczą na tę skłonność i… niezmiennie rozmawiamy głównie o trzeźwości i czystości.
 
A mnie cisną się na usta (i spadają na klawisze) pytania o kilka innych punktów prawa, z którymi dzisiejszy ZHR ma chyba większy problem, niż z tym, czy jakiś harcerz spojrzał pożądliwie na swą druhnę i czy się z tego dość skwapliwie wyspowiadał. Oto parę przykładów pod rozwagę. Na przykład służba…
Kilka lat temu głośno dyskutowano (także w prasie ogólnej) o dość licznym udziale instruktorów ZHR w służbach specjalnych, w okresie, gdy kierował nimi Antoni Macierewicz. Zarówno krytycy jak i obrońcy tego „zaciągu” dyskutowali z zacietrzewieniem, rzadko jednak ktoś przy tej okazji zdobywał się na głębszą refleksję. Krytycy, nie wiedzieć czemu, działalność w tych instytucjach uznali za coś z gruntu niewłaściwego. A czyż nie do służby demokratycznemu państwu powinno przygotowywać harcerstwo? Cóż jest więc dla harcerza złego w pracy w administracji państwowej, w służbie w policji, w wojsku, a także w wywiadzie czy kontrwywiadzie, jeśli instytucje te lojalnie służą owemu demokratycznemu państwu? Czyżby krytycy zapomnieli skąd termin „wielka gra” i czym parał się Kim? Och, wiem, oczywiście, że ostrze krytyki dotykało głównie zjawisk, o których z kolei zapominali (lub nie chcieli przyjąć ich do wiadomości) obrońcy tego maciarewiczowskiego zaciągu. Tego mianowicie, że do każdej służby państwowej należy być dobrze przygotowanym, że nie powinno się tam trafiać (zwłaszcza tam i zwłaszcza harcerze!) wyłącznie na podstawie towarzysko-politycznych koneksji, maskowanych – jeśli wierzyć prasie – pośpiesznymi kursami. Kim nie tylko był zdolny i znał kogo trzeba, on się starannie uczył fachu. A w tym fachu odpowiedzialność jest nieco inna, niż na poważnym nawet urzędzie, bo - jak rzekł niegdyś pan Kmicic - łatwiej pieczętować woskiem, niż krwią. Zwłaszcza, gdy może to być krew innych…
 
 
 
 
 
 
     Uff, ale ponuro i patetycznie to zabrzmiało. A przecież mam wrażenie, że większość ZHR-owskich problemów i animozji bierze się z niedostatku czegoś tak przyjemnego i radosnego, jak... miłość. W tym szerokim i niespaczonym rozumieniu. Czyli znów chodzi o prawo harcerskie. No, wiecie, o ten rzadko wspominany punkt o bliźnich i braciach.
Usłyszałem kiedyś z ust jednej z dzisiejszych zasłużonych instruktorek ZHR, że zazdrości nam – pokoleniu założycieli ZHR, czyli dziś już mamutów – iż poza wspólną pracą w organizacji łączyła nas i nadal łączy zwykła przyjaźń. Całkiem niedawno, na imprezie promocyjnej książki o historii harcerstwa na Wileńszczyźnie, przybyła z Wilna była instruktorka ZHP na Litwie, wspominając początki swej organizacji, animowanej przez instruktorów Referatu „Wschód” ZHR, wymieniła dwie cechy tych instruktorów, uderzające dla ludzi z dawnego Sojuza: świetne przygotowanie harcerskie oraz łączącą ich przyjaźń, którą dzielili się z harcerzami na Litwie.
 
 
 
 
 
 
      A jak jest dziś z braterstwem w ZHR? Kto na co dzień pamięta o jednym z głównych „przykazań” Bi-Pi: szukajcie przyjaciół?
Ot, parę przykładów. Ilu przyjaciół zyskał wódz pewnego okręgu, który popadłszy w konflikt z jedną z najlepszych drużyn na swym terenie, doprowadził do jej odejścia z ZHR? I to mimo próby mediacji podjętej przez dwu znamienitych instruktorów. Obaj mediatorzy – wywodzący się z różnych środowisk, różnych tradycji i o różnych czasem sympatiach – zgodnie ocenili drużynę jako wartościową i wartą wysiłku utrzymania jej w organizacji. Ale wódz i jego wodzowie postawili na swoim. Organizacja dla drużyn? Braterstwo? Eeee… No i kto w takiej sytuacji powinien odejść? Drużyna? Czy „wódz”? A może nikt?
 
A oto druga sytuacja. Odbyła się niedawno Konferencja Harcmistrzowska. Wydawałoby się, że to znakomita (nareszcie!) okazja, by poważnie dyskutować o tych wszystkich sprawach, o które próbuję się tu upominać. Okazja była, poważne dyskusje również. Ale wszyscy moi rozmówcy, których pytałem o wrażenia z „Kon-Hy”, najpierw i przede wszystkim mówili o zachowaniu pewnego znamienitego harcmistrza, który nieustannie wszem i wobec, demonstrował swój „nonkonformizm” i poczucie wyższości wobec kiepskich władz, kiepskich programowców i metodyków. W efekcie tak skutecznie zatruł atmosferę spotkania, że jego „występy” dla wielu uczestników pozostają głównym, narzucającym się wspomnieniem z konferencji, przyćmiewając jej merytoryczne dokonania. Ilu przyjaciół odnalazł ten instruktor?
 
Czy ma sens jakikolwiek harcerstwo, w którym ludzie spierają się nie po to, bu wspólnie coś budować– nawet w różnorodności - ale by pokonać przeciwnika, żeby „moje” było górą? Harcerstwo tworzone przez ludzi, którzy po prostu nie lubią się? To niemożliwe! Bez tego zapominanego punktu prawa o bliźnich i braciach, bez tego badenpowellowskiego „przykazania” o przyjaciołach – cała reszta jest tylko atrapą harcerstwa, religii, wychowania. Bez niego uczestniczymy w maskaradzie, która czasem śmieszy, ale częściej mrozi – jak targanie tygrysa za wąsy.
 
Jakaż więc jest recepta na te wszystkie bolączki współczesnego ZHR? Bardzo prosta i zawsze ta sama. Spisał ją kiedyś, na długo przed Baden-Powellem i Małkowskim, pewien znakomity instruktor – świetny organizator i mądry wychowawca. A pisał tak:
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym.
 

Marek Frąckowiak, hm