pwd. Joanna Kacprzycka

Jestem zuchmistrzynią i zaczęłam ostatnio zauważać u siebie coś, co nazywam „syndromem zuchmistrzyni”. Zanim odpowiem na pytanie czym on jest, to najpierw powiem słów kilka o samym byciu zuchmistrzynią. Otóż specyfika tego poziomu metodycznego polega na kilku istotnych elementach, jakże różnych od innych poziomów metodycznych.

Po pierwsze – czas. W przeciwieństwie do instruktorek harcerskich i wędrowniczych zuchmistrzynie mają zbiórki co tydzień. Co tydzień musi być ona na tyle wspaniała, niezwykła i pracochłonna żeby zuchenki przyszły na koleją. To niełatwe. Można się przy tym szybko wypalić.

Po drugie – problemy. Zuchy mają czasem tak nierealne dla nas problemy, że momentami aż nawet nie chce nam się tego słuchać. Mam tu na myśli płacz z okazji zgubionego ulubionego długopisu, teksty w stylu „druhno, bo ona mnie nie lubi” i wiele, wiele innych. Sama czasem miała ochotę powiedzieć „dość”, ale trzeba zacisnąć żeby i rozwiązywać te wszystkie niezwykle istotne w dziecięcym wieku problemy.

Po trzecie – kolonia. Kolonia ma tę specyfikę, że odbywa się w budynku. Dla dzieci to dobrze, nie powiem dla mnie też – zawsze jest ciepła woda, łóżko, kucharki przygotowujące posiłki – słowem nie trzeba martwić się o zaplecze techniczne.

I właśnie tu chyba zaczyna się sedno całego mojego tak zwanego „syndromu zuchmistrzyni”. Zuchmistrzynią jestem od 5 lat – długo. Byłam w tym roku zarówno na kolonii zuchowej jak i na obozie wędrownym. Chciałam podzielić się z Wami swoimi refleksjami po zestawieniu dwóch wyjazdów.

Kolonia jak kolonia – byłam tam jako kwatermistrzyni, więc wiele z dziećmi nie miałam wspólnego. Warunki komfortowe – jak już pisałam wyżej: łóżko, ciepła woda, kucharki.

Ale byłam też na obozie wędrownym. I dzień przed wyjazdem pomyślałam sobie: „I po co ja tam jadę? Przecież w tym czasie mogłabym sobie pojechać na jakieś niezłe wakacje, gdzie będą normalne warunki”. I właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że odzywa się we mnie ten osławiony „syndrom zuchmistrzyni”.

Czym on tak właściwie jest? Dla mnie to pewien rodzaj nabytego wygodnictwa, czego nie należy mylić z dbaniem o siebie i o swoją psychikę. Po prostu „zasiedziałej” zuchmistrzyni z biegiem czasu coraz trudniej pojechać na obóz, na którym trzeba dokonać pewnego harcerskiego wysiłku – zbudować pionierkę, ugotować obiad dla 30 osób, myć się w niekomfortowych warunkach, itp. A wracając do obozu, to jak to właściwie było. Obóz do łatwych nie należał – nie dość, że wędrowny, to jeszcze zagraniczny, a w dodatku z niełatwą służbą. Były dni, gdy naprawdę było ciężko dla mojego „syndromu zuchmistrzyni” – jeden prysznic na 30 osób, a przed chwilą wszyscy właśnie w wielkim pyle i błocie przenieśli 10 tysięcy cegieł…. Dni kiedy trzeba było jechać 15-osobowym busikiem, w 25 osób z plecakami w temperaturze 30 stopni też dawały się we znaki. Słowem – czasami łatwo nie było. Ale jak mawiały moje zuchenki „zuch jest dzielny, a druhna jeszcze dzielniejsza”.

Ale będąc na obozie, wewnętrznie czułam coś, czego bycie zuchmistrzynią nie daje. Mówię tu o specyficznym rodzaju satysfakcji. Ale nie takiej, że robimy coś dla innych (w zuchmistrzostwie jest tego mnóstwo), ale takiej którą można określić jako przełamywanie siebie, swoich słabości, trudności w dostosowywaniu się do sytuacji, tego że nie jest łatwo. Ponadto obozy wędrowne mają to do siebie, że dają mnóstwo energii – pozwalają odpocząć od wszystkich problemów, wyciszają, dają możliwość doświadczenia prawdziwego braterstwa – w trudach tego co dookoła. Gdy wróciłam z obozu, ochłonęłam po całych tych wakacjach myślałam sobie wiele o całym tym „syndromie zuchmistrzyni”.

Kilka dni temu właśnie skończyłam prowadzić Kurs Przybocznych Zuchowych i dziewczynom będącym na kursie powiedziałam mniej więcej to samo co zaraz przeczytasz.

Zuchmistrzyniom czasem łatwo zapomnieć, że są harcerkami. Nie mówię tu o podstawach, takich jak prawo harcerskie, czy to co przekazujemy zuchom, ale o pewnej specyfice bycia harcerką. Mianowicie o tym, że nie można nam zapominać o wszystkim czego zdążyłyśmy nauczyć się wcześniej – pionierka, techniki harcerskie, wędrówka. Zuchmistrzostwo nie sprzyja ich rozwijaniu, dlatego to w naszej gestii leży zadbanie o to. Dlatego też śmiało mogę powiedzieć, że każda dobra zuchmistrzyni, jeśli chce taką pozostać musi się wciąż rozwijać i zmagać ze sobą, a o to najłatwiej w drużynie wędrowniczek.

Oczywiście będąc zuchmistrzynią pole naszego wolnego czasu drastycznie się zawęża, ale przynależność do drużyny wędrowniczej jest pewnego rodzaju odskocznią od świata zuchowego i problemów dzieci z gromady. Wcale nie twierdzę, że trzeba być najlepszą wędrowniczką w drużynie – uczestniczyć każdej zbiórce, wziąć udział w każdym biwaku, akcji zarobkowej czy czymkolwiek innym – nie trzeba, a nawet chyba nie jest to do końca wskazane. My jako zuchmistrzynie mamy swoje zadania, swoje problemy, swoje cele do realizacji. Ale jednocześnie nie zapominajmy, że przede wszystkim jesteśmy też harcerkami – nosimy wszak ten sam mundur i mamy obowiązek ciągłego rozwijania się. A o to najłatwiej w drużynie wędrowniczej. Poza tym tam właśnie najprościej jest nabrać sił do pracy, do zmagania się z gromadką dzieci i ich dylematami. Sama prowadząc gromadę zuchową jednocześnie uczestniczyłam w pracy drużyny wędrowniczej. I choć nie bywałam na każdym spotkaniu i już na samym wstępie powiedziałam drużynowej, że nie będzie mogła na mnie liczyć w taki sam sposób jak na każdą inną wędrowniczkę, bo nie będę mogła brać na siebie kolejnych obowiązków, to samo spotkanie się z ludźmi w moim wieku i o podobnym stopniu wtajemniczenia harcerskiego dawało tyle samo radości co bycie zuchmistrzynią. Każdego roku gdy byłam na kolonii zuchowej musiałam choć na chwilę pojechać czy to na obóz harcerski, czy wędrowny, żeby odreagować, żeby poczuć klimat harcerstwa przez duże H.

Wiele razy spotkałam na swojej drodze świetne zuchmistrzynie. Jednak wiele razy też te świetne zuchmistrzynie nie znały musztry, nie potrafiły rozpalić ogniska czy posługiwać się mapą. Wiele razy spotkałam też zuchmistrzynie, które to wszystko potrafiły. Zawsze zastanawiałam się czemu tak się dzieje. Teraz po pewnych przemyśleniach już wiem.

Nie można chcieć być zuchmistrzynią z prawdziwego zdarzenia i skupiać się tylko i wyłącznie na zuchmistrzostwie. Trzeba chcieć być zuchmistrzynią, ale pamiętać o tym, że jest się wciąż harcerką. Mamy być przykładem dla zuchów, ale mamy być też przykładem dla innych harcerek. Kończąc życzę wszystkim zuchmistrzyniom, aby tak jak ja, miały szanse rozwijać się w drużynie wędrowniczej, jeździć na wspaniałe obozy i nabierać sił w wędrówce. A wszystkim drużynom wędrowniczym życzę, aby miały w swoich szeregach tak wspaniałe zuchmistrzynie-wędrowniczki, jakie ja miałam szansę spotkać.

pwd. Joanna Kacprzycka, Mazowiecka Chorągiew Harcerek ZHR
hufcowa WHHek "Koronny"

/zdjęcia pochodzą z multigalerii ZHR: www.mg2.zhr.pl/