hm. Paweł Wieczorek KOHUB

Dym smużył prosto w niebo. Oboźny pomyślał, że gdyby pięć minut temu wystartował stąd pocisk amerykańskiej tarczy antyrakietowej, też właśnie tyle by po nim zostało. Złapał bukowe, nadpróchniałe polano żeby wrzucić je w nienasyconą gardziel molocha, ale gdzieś z tyłu usłyszał że się kondor pasa, bo właśnie ktoś zagwizdał motyw ze starego przeboju. Znaczy – alarm. Polano pofrunęło za trzon kuchenny, a on ujął gestem solennym i regulaminowym wysuszoną szczapę sośniny ze sterty ułożonej jak dekoracja w filmie o złocie dla zuchwałych. Nadchodziła Komendantka. Ona nigdy nie szła, zawsze „nadchodziła”. Dyżurny sprzątacz w mig przykucnął na piaskowej, wygrabionej strefie przeciwpożarowej zatoczonej wokół kuchni. Przewidywalne pytanie Komendantki trafiło więc w pułapkę:

-    Suche igliwie wyzbierane?
-    Właśnie się zbiera, Druhno Komendantko!

Drugiego pytania tym razem już nie było; inny dyżurny w sterylnie białym, jednorazowym fartuchu tarł mokrą ścierką ceratowe obicie stołu kuchennego z siłą średnią czterystu kiloniutonów na cal kwadratowy. Się wyciera.
Co znajdzie tym razem? – pomyślał Oboźny. Znalazła. Jadłospis w foliowej koszulce był krzywo przypięty, co gorsza urwana pinezka spadła na ziemię, gdzie mogła stanowić zagrożenie dla czyjejś stopy pod wibramową podeszwą. Oj, będzie dziś na odprawie!
Oboźny westchnął ciężko. Się dmucha w palenisko...
***
Spiskowcy knuli, jak to dynamitardzi, w chłodnej jaskini uczynionej dłońmi matki natury z gałęzi płaczących wierzb nad jeziorem. Wszyscy ubrani w przepisowe dla romantycznych rewolucjonistów czarne peleryny z kapturami, które choć trochę chroniły przed komarami. Dłonie zaciskały się na puginałach. Tak to w każdym razie widział Oboźny, bardziej niż średnio oczytany, on się już nie zalogował w kanon lektur Giertycha, od roku studiował polonistykę.
Przepisowo też pomilczeli długą chwilę, westchnieniami zwiększając i tak dużą wilgotność powietrza. Ktoś mruczał pod nosem ni to klątwy najcięższe, ni to inwokacje do bóstw pomsty i sprawiedliwości. Ktoś bełtał laską kalną wodę u brzegu pośród sitowia.
-  Wiecie, ja już dłużej nie mogę, wiecie – przemówił najniecierpliwszy.
-  Takiego hardcoru to jeszcze nie było, jak na obozy jeżdżę drugi rok -
wsparł go inny konspirator.
Z tym zgadzali się wszyscy, nawet jedna druhna z obozu wędrowniczek, także podlegającego Komendantce.
Wiatr marszczył toń jeziora, szeptał szmerliwie w szuwarach odwieczne bajdy o utopcach, w dali plusnął leszcz lub okoń. Czarne postacie kołysały się miarowo wykonując rytualne gesty zaprzysiężonych. Po raz trzeci tej nocy podejmowano ważną decyzję, że tak dłużej być nie może. I wszyscy czuli, że mimo to będzie. Ale tylko jeden ubłocony utopiec drzemiący pod tatarakiem był świadom tego, że za pniem najstarszej wierzby czai się wsłuchana w buntownicze frazy Druhna Komendantka.
***
U bramy obozu hufca harcerzy przysypiał na stojąco wartownik. Mijając go, Oboźny prztyknął mu w nos trzy szczutki na otrzeźwienie i zniknął w cieniu kadrówki.
   -  Picie macie? Jak macie, to dajcie, jak nie macie, nie dawajcie! zadysponował władczo. Mieli wrzątek na herbatę, ale zimny i ice tea Liptona, ale ciepłą. Wybrał to drugie. Odczekał zwyczajowe marudzenia. Komendantkę odmieniali we wszystkich przypadkach, ale tylko gramatycznych, no bo przecież w realu odmienić jej się nie dało. „Jestem, który jestem”, pomyślał ewangelicznie Oboźny. Była, która była i cóż ty rób? Przyzwyczaił się już do dziarskich haseł „spławić babę”, dobrze wiedział że jeden z drugim był taki odważny tylko w zaciszu własnego namiotu, a i tak najpierw trwożnie rozglądał się dookoła. Jak przyszło co do czego, a przychodziło co dnia, poprzestawali na biernym oporze i „długich nocnych rodaków rozmowach” we własnym gronie.
Pod płachtę zatoczył się uwolniony z zaspanej służby wartownik, od razu był w kursie spraw. Ledwo ziewnął, już naskarżył, że Komendantka czepiała się ich pionierki. Podobno jego prycza została zrobiona lewą ręką z materiałów odpadowych i, jak się wyraziła, „nieadekwatnych do masy i rozmiaru”.
    -  A tu proszę, tak? – stęknął wartownik padając na wyro z gracją bandziora trafionego z peacemakera przez samego szeryfa Wyata Earpa. Drugi raz stęknął gramoląc się z kokonu zwiniętego w sznury, które, zerwane ze złamanej żerdzi oplotły go wraz ze śpiworem i lateksem na trawiastym podłożu. Pomogli mu solidarnie. To była na szczęście najniższa prycza, kręgosłupa sobie nie uszkodził, nawet cicho klął, czyli nie stracił oddechu.
   -  Prycza była w porzo, to ja za mocno skoczyłem na pryczę. Na nią, tak? – podsumował poszkodowany gdy już skończył kląć.                 
Wszyscy przytaknęli skwapliwie, jednocześnie sprawdzając swoje posłania. Były wartownik przysiadł półgębkiem na wątłej ławeczce przy stole, tym razem pomaleńku, zdawało się że zawisł nad lądowiskiem jak śmigłowiec Huey w Wietnamie podczas ewakuacji marines z terenu potencjalnie zaminowanego.
   -  O kurczę! – stęknął.
   -  Stłukłeś kość ogonową? – zatroskał się Oboźny.
   -  Nie... Myślę.
   -  A! To bardziej boli – Oboźny ze zrozumieniem pokiwał głową. Doczekał się w zamian spojrzenia jak przez lunetę celowniczą sztucera konkretnego kalibru. Minimum 30-06 Remingtona.
   -  Mam taki... kaprys. Rozumiecie? – pokiwali głowami, że znają to słowo.
   -  Pomysł inaczej. Koncepcję.
   -  Przemyślenie. Konstrukcję intelektualną. Doktrynę – podsunął szybko językoznawca z zielonym sznurem oboźnego.
Kaliber sztucera gwałtownie wzrósł. To już była któraś z flint na słonia lub nosorożca.
  -  Ty facet siedź cicho. Miałeś załatwić w Chorągwi, żeby nam ją zabrali, tak?
Oboźny chciał tłumaczyć, ale nie dano mu dojść do słowa, zresztą kiepsko się gada z lufą na słonia przed nosem.
  -  Kaprys jest taki. Zwijamy w nocy namioty i jedziemy na dziki obóz. Daleko od... daleko stąd. Chrzanić i dodać oregano do wszystkich przepisów, regulaminów, sanepidów i wizytacji. Wodę będziemy brali z jeziora, żadnych tam beczkowozów. Robimy co chcemy. Plik wam się otworzył? Tak?
Zamilkli strzelcy zadziwieni, ale Wojski wciąż grał jeszcze.
  -  Tak naprawdę to nie mój pomysł. Mój ojciec robił takie dzikie obozy dwadzieścia parę lat temu. No to można i teraz. Tak?
Coś trzasnęło tu i tam. To ludziom pospadały szczęki.
  -  No. Chyba tak...
Oboźny przysiadł na pierwszej z brzegu pryczy. Bardzo ostrożnie.
***
Psychologia tłumu doczekała się wielu opracowań naukowych, więc jest wciąż nieobliczalna. Zaraz. To chyba tłum jest nieobliczalny, psychologia tylko to potwierdza, tak? Dobra. Tak czy owak Oboźny postanowił rozmawiać z każdym z osobna. Efekt zerowy; każdy przytakiwał i zaraz leciał do mapy wybierać lokalizację dzikiego obozu. Niektórzy zgadzali się z nim że pomysł jest koszmarnie głupi, a jednocześnie ładowali do skrzyń ekwipunek hufca. Najwyraźniej wypadł z sieci, stracił uprawnienia użytkownika. Z rozpaczy chciał już nawet zawiadomić Komendantkę, ale w porę przypomniał mu się cytat z „Dylematu” Kaczmarskiego:
 „A ja nic na to nie poradzę, choć w łeb strzel
   Bo przecież Niemców nie nasadzę na sowiecki zwiad
   Nawet jeżeli ja w AK, a on w AL.”
No przecież ona była z Niemców, tak, inny świat, inne pokolenie... Prawda? Nie dało się z nią dogadać, w żaden sposób. Fakt, sami ją prosili żeby pojechała z nimi na obóz, bo jako harcmistrzyni ma babsko uprawnienia, a w całej ich chorągwi jest tylko trzech podharcmistrzów. Jeden akurat w szpitalu po wypadku samochodowym, drugi w czerwcu obronił pracę magisterską i właśnie zaczynał pierwszą pracę z widokami na urlop za rok, trzeci rozkręcał własną firmę i słowa „urlop” nie znał... U dziewczyn było z tym trochę lepiej ilościowo, ale dwie właśnie rodziły, albo już urodziły przed wakacjami, dwie inne dostały zagraniczne stypendium, któraś obraziła się na cały świat ze szczególnym uwzględnieniem komendantki chorągwi. No i tak dalej. Bez podharcmistrza ani rusz, obóz nie zostanie zatwierdzony, wszystko to prawda, tylko jak się prosi o pomoc w awaryjnej sytuacji babcię po czterdziestce w stanie instruktorskiego spoczynku, to ona chyba powinna wiedzieć, że to tylko dla picu i dla paragrafu. Ma cicho siedzieć i spełniać kryteria, a nie naprawdę próbować rządzić gromadą starych koni i ambitnymi wędrowniczkami. Nikt jej tego na wstępie nie powiedział? Grzyby zbierać, na drutach robić... Przecież próchno się z niej sypie, jak z jej własnego misia ocalałego po dzieciństwie, czy ona nie rozumie, że harcerstwo dziś jest inne? Uczyła się na innych kursach, znała inne książki, wychowywali ją zabytkowi instruktorzy z podręczników historii, na których dawno trawa rośnie... Znaczy na instruktorach, nie na podręcznikach. Gada, gada, poucza, dwa razy dziennie odprawy, kurs instruktorski im tu robi, każe wykuwać na pamięć przenajświętsze regulaminy. Te jej smrodki dydaktyczne, ta służba, ta idea, Zawisza i druh druhowi druhnie druh! Pewnie, dobre, w sam raz na ognisko, pośpiewać, gawędę palnąć, ale truć o Prawie Harcerskim podczas kąpieli? Że „harcerz jest czysty”? No i po to właśnie idzie popływać do jeziora. Aha, że „w mowie”... Bez przesady, każdemu wlezie w pocztę jakiś spam, ludzka rzecz. Szuka zresztą spamów i wirusów także w dokumentacji finansowej, jakby nie mieli od tego kwatermistrza. No i na dodatek łazi po obozach, sprawdza porządek w namiotach, gary każe szorować do połysku. Prawda, zapłaciła jakiś mandat jak był na obozie SANEPID, ale to się jej przecież odda, nie ma sprawy. Warty kontroluje...
Oboźny zamarł w bezruchu z uniesionym palcem. Co to było? O czym pomyślał? A, warty! Tak, coś słyszał. To znaczy słyszał, że ktoś słyszał. Coś. Podczas warty. Który to był? Nie, nie który, a która. Strzelił palcami i pognał do obozu wędrowniczek. Tam jakoś łatwiej się było dogadać, może dlatego że dziewczyny jeszcze nie wpadły na pomysł nocnej ewakuacji. Zgooglił właściwą druhnę, łagodnym słowem skłonił do zwierzeń. No i rewelka!
***
  -  Wiesz, że ona prawie co noc podchodzi nasze obozy?
Skrzywił się. – Baby też? Ale po co? Wiem że u nas sprawdza warty.
  -  No coś ty? Zabrałaby coś wtedy, jakieś trofeum. Myślę że...
  -  Że co? Co myślisz?
  -  Ona... ale nie będziesz się śmiać? Ona podsłuchuje o czym mówimy w namiotach!
Kiwnął się z wrażenia, na szczęście zaraz obok rosła brzoza, chwycił kurczowo za najbliższą gałąź.
  -  O, żesz! A to rozwielitka rozchlapana. A mówiłem, że baby po czterdziestce trzeba z harcerstwa trwale eksterminować!
  -  Czemu akurat baby? A ten wasz dyżurny wizytator, krasnolud z siwą brodą i krzywymi nóżkami? Was wizytuje, a ciągle chodzi koło naszego obozu i się ślini. Sam ślepy, to myśli że nie widzimy.
  -  Noo, on ma sześćdziesiątkę. Trzymają go w Chorągwi z zasiedzenia i za wysługę lat. Ale masz słusznego: wszystkich zgredów do rezerwatu! Niech skubią trawkę na zielonych pastwiskach. Ta „eksterminacja” to mi się tylko tak wypsnęła, wiesz...
  -  Wiem. A co to jest eksterminacja?
Zmilczał taktownie.
  -  A w ogóle czemu po czterdziestce? Moja mama ma trzydzieści dziewięć, ale nie wygląda!
  -  Tak. No tak, dobra, niech będzie czterdzieści pięć. Starczy ci?
Druhenka zaczęła liczyć na palcach, wolno to szło, przywykła do kalkulatora. Przerwał jej rachunki.
  -  Podobno coś słyszałaś. Coś ciekawego...
  -  No! – zapomniała o wyliczeniach maminej metryki. – Stałam wtedy od północy. Wcześniej Komendantka się u nas nie pojawiła, więc pomyślałam, że raz ja ją podejdę. No i trafiłam, była w swoim namiocie, rozmawiała z mężem.
  -  Z kim?
  -  Z mężem. To taki ślubny, no wiesz...
  -  Nie rób ze mnie błazna! Znam jej męża, to były harcmistrz, współzałożyciel ZHR-u. Co on tu robił, jest ordynatorem szpitala, teraz, w czasie strajków służby zdrowia siedzi sobie w lesie?
  -  To była sobotnia noc, przyjechał tylko na kilka godzin. No i ona mu się wypłakiwała w mankiet.
  -  Wal dalej! Co konkretnie mówiła?
  -  No, właściwie... Nie wszystko słyszałam. Prosiła, żeby pogadał z kimś w Okręgu.
  -  Uuu. Wysoko! Musiało jej chodzić o zawieszenie naszego hufca. Co najmniej.
  -  Pewne tak. No i jeszcze mówiła że to skandal.
  -  Jasne!
  -  Skandal, że wysyłają ludzi na obóz, a nie zadbają o kadrę z uprawnieniami. Żeby coś z tym zrobił.
  -  Niby co? Miał przedzwonić gdzie trzeba i zorganizować likwidację obozu?
  -  Pewnie to też, ale ona tak trochę ogólniej. Porządki w ZHR jej się nie podobają. Ludzie za późno zdobywają stopnie, jak ktoś zostanie podharcmistrzem to już jest za stary, pracuje, zakłada rodzinę, no i nie ma kto prowadzić obozów. Marudziła, że się dała namówić na ten wyjazd, a teraz wszyscy jej mają za złe.
  -  Oczywiście! Res sacra miser... Błogosławiona niewinność, złe wilki zjadają Czerwonego Kapturka, horrendum!
Zapatrzył się w granatową dal nad wierzchołkami drzew. Między chmurami błyskał czasem wątły rąbek księżyca. Wędrowniczka złapała go za rękaw i z trudem ściągnęła na ziemię.
  -  Tyy. Mógłbyś powtórzyć po polsku?
  -  A czemu? To martwy język. Po jaką cholerę ja toto studiuję?
Strzepnął jej rękę z munduru jak uprzykrzonego komara, wymamrotał jakieś enigmatyczne podziękowania i odszedł, szurając butami po wyschniętej ściółce. Coś tam sobie próbował zagwizdać, ale wyszła mu „harcerska dola radosna”, więc zniesmaczony przestał.
Wpadł wprost na Komendantkę na ścieżce, za pierwszym dużym jałowcem. Jeden Boruta z Łęczycy, diabeł borowy, wie, jak długo już tam stała i słuchała, cichostępna rozpadówa. Mimo woli spojrzał na nią z podziwem – w tym wieku umie podejść! Jego! Błysnął zębami w szerokim uśmiechu, miał nadzieję że słaba poświata zdychającego księżyca przyda mu aparycji Nosferatu głodomora.
Nie, nie ulękła się, odpowiedziała równie zjadliwym wyszczerzeniem paszczy.
  -  Zdaje mi się, że chcecie wywinąć jakiś numer – wyrzekła tym swoim pseudomłodzieżowym bełkotem z czasów pierwszych Piastów.
Rozejrzał się wokół z dobrze udanym zdumieniem.
  -  My? Chyba jestem sam.
Albo wiatr powiał od jeziora, albo westchnęła głęboko.
  -  Słuchaj... Jeżeli nie zgadzasz się z ich pomysłami, to...
  -  To mam się utopić w jeziorze? – przerwał brutalnie.
Znów wiatr, albo westchnienie. Bezradnie przeciągnęła ręką po włosach. Dlaczego bezradnie? – pomyślał. – Po prostu fryzurę poprawia.
  -  Nie. Masz im zabronić. To twoja służba.
Naprawdę go zatkało. W milczeniu patrzył jak odchodzi po ścieżce pełnej suchych gałązek i innych nocnych pułapek, całkiem bezszelestnie. Nie, nie całkiem. Bez odwracania głowy powiedziała coś jeszcze:
  -  Pamiętaj, w szczęściu czy w nieszczęściu życie jest zadaniem i trzeba je wypełnić do końca.
***
Wbiegł do obozu cichą stopą, zresztą gwar zagłuszyłby nawet preriowe stampedee, czyli szarżę oszalałego bydła. Brama i totemy stały, ale flaga została ściągnięta a namioty załadowane na pakę hufcowego Land Cruisera. Ze zgaszonymi światłami podjechał stary, pordzewiały volkswagen ogórek. Chłodzony powietrzem silnik pracował jak sieczkarnia, grat siedział nisko na resorach, w środku tłoczyli się niczym śledzie w beczce prawie wszyscy obozowicze.
  -  Później się nie dało? – kwatermistrz strzyknął śliną przez uchylone okno swojego malucha. – Pakuj się, może ktoś ci zrobi miejsce. Jadę przodem.
Oboźny rozdarł orła przed maską volkswagena, jakby się zaparł, pewnie mógłby go zatrzymać, silnik był słaby, a koła głęboko ugrzęzły w piachu. Ale on tylko jeszcze raz próbował przemówić im do rozumu.
  - To ściema z tym kaprysem, nie kumacie? Dziki obóz! Dwadzieścia lat temu były inne czasy, inny świat! Nie zawrócicie Wisły laską skautową! No jak rany, czy ktoś tu w ogóle czai bazę?
Wciągnęli go do ogórka nieledwie siłą. Zwątpił. Sflaczał. Dał się ponieść panicznej ucieczce bydła.
Na miejsce dojechali świtem. Było jezioro i polana, i piękny sosnowo-dębowy bór. Kwatermistrz coś marudził nad mapą, bo miała być droga do samego brzegu, ale gdzieś zniknęła, musieli przez ostatnie kilkaset metrów przedzierać się przez krzaki.
  -  Sprawdzałeś GPS-em? – spytał kierowca toyoty.
  -  Padła mi antena. Wyświetla Tom-Toma i Automapę, ale nie łapie satelitów.
  -  Doobra, zrobimy rano zwiad. Zresztą co za różnica, parę kilometrów w te czy w te we wte.
  -  No. Ciepła noc. Rozkładamy lateksy i śpiwory, namioty rozbijemy jutro. Cisza nocna!
  -  A o tym, to chyba ja decyduję – mruknął Oboźny bez szczególnego entuzjazmu i poszedł tam, gdzie rozdawali materace. Sen dopadł go znienacka, jak nocny drapieżnik. A był to sen dosyć ciekawy. W tym śnie kwatermistrz dokonał wielkiego wyczynu: zdobył dla obozu skrzynkę butelkowanej wody sodowej i kilogramowy blok kakaowy. Przez długą chwilę po obudzeniu Oboźny usiłował przypomnieć sobie, co to takiego ten „blok” i już prawie wiedział, ale ktoś brutalnie ściągnął go z materaca.
  -  Pobudka! Leśniczy przyjechał. Musisz mu coś naściemniać, a potem zrobimy zrzutkę.
Mruk w złachmanionym mundurze nie wyglądał groźnie. Siedział w starym gaziku, którym woził chyba jeszcze psa Szarika i łypał oczami na krzątaninę harcerzy. Bez słowa pokiwał głową na propozycję spotkania wieczorem „przy herbacie” i odjechał, zostawiając chmurę spalin. To już nie wyglądało jak miejsce startu amerykańskiej antyrakiety, raczej przywodziło na myśl sowieckiego scuda.
Około południa, gdy namioty już stały a bractwo rozeszło się po lesie w poszukiwaniu żerdek na prycze, gdzieś na zachodnim horyzoncie poznikały wszystkie chmury i zapanował rzetelny upał.
  -  No i patrzcie. Nie ma Komendantki, to i pogoda się poprawiła – zawołał radośnie któryś z młodszych harcerzy.
  -  Polska rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej – skomentował inny.
W leniwym rytmie stukały młotki, najzdolniejsze sobieradki piłowały żerdzie na zaimprowizowanych kozłach, kwatermistrz wlazł na sam szczyt okazałego dębu żeby spuścić na dół linkę flagową. Nawet Oboźny, mimo wspomnienia o nocnych strachach musiał przyznać, że wreszcie jest normalnie.
No i było. Aż do szóstej po południu, kiedy smród spalin z daleka oznajmił zbliżanie się gazika leśniczego. Za nim wjechała na polanę równie leciwa czarna limuzyna, w której jakiś fanatyk motoryzacji rozpoznał wołgę.
Oboźny poczuł mrowienie w karku. Coś było koszmarnie nie tak, nawet w kroju garnituru w jodełkę jaki miał na sobie łysiejący pasażer wołgi wyczuwało się nieokreśloną groźbę.
  -  No i co my tu mamy? – rzekł zadumanym głosem ten w garniturze. Kierowca wołgi czujnym krokiem podszedł do obozowej kapliczki, stanął przed nią w rozkroku i przekrzywił głowę. Ręce trzymał w kieszeniach ortalionowej kurtki.
  -  Widzi mi się, jakaś leśna banda – powiedział ze swojego GAZ-a leśniczy.
  -  A wam niech się nic nie widzi! – warknął łysiejący. – Pojedziecie do wsi i zatelefonujecie do komitetu. Za godzinę mają tu się zameldować dwa plutony ZOMO. A my tymczasem z towarzyszem porucznikiem będziemy legitymować i spisywać...
  -  No a potem... – ten nazwany porucznikiem miał głos dziwnie skrzypiący, jakby ktoś drucianą szczotką szorował po szkle – będzie łomot. Łomot!
 
Katowice, sierpień 2007