
Dym smużył prosto w niebo. Oboźny pomyślał, że gdyby pięć minut temu wystartował stąd pocisk amerykańskiej tarczy antyrakietowej, też właśnie tyle by po nim zostało. Złapał bukowe, nadpróchniałe polano żeby wrzucić je w nienasyconą gardziel molocha, ale gdzieś z tyłu usłyszał że się kondor pasa, bo właśnie ktoś zagwizdał motyw ze starego przeboju. Znaczy – alarm. Polano pofrunęło za trzon kuchenny, a on ujął gestem solennym i regulaminowym wysuszoną szczapę sośniny ze sterty ułożonej jak dekoracja w filmie o złocie dla zuchwałych. Nadchodziła Komendantka. Ona nigdy nie szła, zawsze „nadchodziła”. Dyżurny sprzątacz w mig przykucnął na piaskowej, wygrabionej strefie przeciwpożarowej zatoczonej wokół kuchni. Przewidywalne pytanie Komendantki trafiło więc w pułapkę: