Jak to możliwe, że w harcerstwie, które jest przecież Wielką Grą, przygodą, niesamowitym miejscem spotkania dziwnych ludzi z dziwnymi zdarzeniami - tak mało się o ów przygodach pisze. Mamy swoich mówców i swoich gawędziarzy - ale pisarzy wciąż jak na lekarstwo. Dlatego z dużą przyjemnością prezentujemy Wam, nadesłane nam, harcerskie opowiadanie. Po prostu. Bez żadnej „metodyczno-ideowej gadki".

Zachęcamy tym samym innych autorów, piszących „po prostu" o tym co w harcerstwie istotne - o nadsyłanie nam swoich utworów. /al/

phm Juliusz Skłodkowski

Zadanie dla podharcmistrza

Opowiadanie, w którym wszelkie podobieństwa osób, miejsc i zdarzeń, jeśli w ogóle zachodzą, są całkowicie przypadkowe i niezamierzone. Zresztą historia ta jest na tyle nierealna, że trudno się spodziewać, by ktokolwiek z żywych odnalazł w niej siebie, by uwierzył w ułamek prawdopodobieństwa zdarzeń i osób. Świat jest inny. Po prostu.

 

dla Marty

Jako świeżo upieczony podharcmistrz, ale za to „stary" instruktor (wstyd powiedzieć, bo granatową podkładkę nosiłem aż osiem lat), dostałem pilne zadanie od mojego macierzystego komendanta czyli komendanta Mazowieckiej Chorągwi Harcerzy ZHR   zwanego przez brać instruktorską Beretem.

Było tak:

- Słuchaj stary, skończył się czas zaszczytów, lilijka na lewym ramieniu przyszyta, czas brać się do roboty. Chciałbym, żebyś pojechał w okolice Rawki Pomorskiej, odwiedzić obóz 34 WDH-rzy. Doszły mnie głosy, że coś tam dzieje się „nie tak": ponoć brak dyscypliny, niedostatki metodyki, marna praca programowa. Nie powiem Ci skąd wiem, ale wiem -tajemniczo obwieścił komendant.

- Ha, czyli pierwsza w moim życiu wizytacja. Mówi się: służba ! - wykrztusiłem dziarsko widząc już siebie przed szeregiem trzęsących portkami skautów. Może to głupio zabrzmi, ale zawsze właśnie wizytację uznawałem za szczyt fasonu instruktorskiego. Bo to i szacunek należny Ci oddają (wiadomo, władza), i skwapliwie przytakują, gdy coś tam delikatnie „nadmienisz", bylebyś tylko zmył się czym prędzej napojony kawą w komendanckim namiocie i okrzyknięty gromkim „Czuwaj !" na odchodnym. Żarty oczywiście. Zawsze marzyłem sobie, że będę idealnym wizytatorem. Takim, jakiego sam bym sobie życzył: bardziej kumplem, bardziej pomagającym, wspierającym i nie tylko radami. Takim co to i na biegu stanie na punkcie, i będzie mył gary w kuchni, gdy zastęp służbowy wsiąknie w przygotowania do imienin komendanta. I tu nagle nadarza się sposobność. Świetnie.

- Żadna wizytacja chłopie, tak pojedziesz: powęszysz, popatrzysz i skrobniesz mi raporcik - obruszył się Komendant - Wizytacja już u nich była.

- Jak to była ? To po licho mam tam jechać ? - byłem wyraźnie poruszony.

- Widzisz, wizytatorem był Bęben, sam wiesz, stary harcmistrz, w najgorszym tego słowa znaczeniu.

Tak, znam Bębna, a właściwie harcmistrza Włodzimierza Benbenkiewicza HR. Ma już chyba ze sto lat. No przesadziłem. W każdym razie jest stary. Ufa nam, lubi nas i co by się nie działo, mówi, że młodzież jest świetna. A jak mu jeszcze zaśpiewać: „Jak dobrze nam zdobywać góry ..." to jest już kompletnie ugotowany. Trudno więc spodziewać się czegokolwiek po jego wizytacji.

- Powiesz mi coś o samym obozie ? - spytałem fachowo.

- Cóż, są w zgrupowaniu z jakąś drużyną harcerek z hufca „Wianek". Dziewczyny wystawiają też komendę zgrupowania złożoną z jakichś seniorek, ale do obozu chłopaków się nie wtrącają - nie wiedzieć czemu, zabrzmiało to raczej lekceważąco.

- Nawiasem mówiąc, to świetnie, że się znalazłeś. Gdyby nie ty, sam musiałbym ruszyć tyłek, a w tych dniach jest mi to wybitnie nie na rękę. A że lipiec, to i nie mam kogo innego „na stanie".

- Aha - pomyślałem - czyli jestem ostatnią deską ratunku, czas na negocjacje.

- Jest jedna kwestia - odrzekłem po namyśle - mogę tam jechać tylko na dziś wieczór. No może do rana. Jutro muszę być już w innym czasie i w innym miejscu. W robocie. A branie dnia urlopu jest mi wybitnie nie na rękę. Czyli przepisowa doba wizytacyjna na obozie nie wchodzi w rachubę.

- Julek, to jest twoja sprawa, może być jeden wieczór, byle starczyło - skrzywił się Beret i machnął ręką na znak, że skończyliśmy temat.

Taaa, zostałem więc sam z tym pasztetem. Mówiąc krótko: mam zrobić wizytację bez wizytacji. Dosłownie: pojechać, powęszyć, popatrzeć i skrobnąć raporcik. I to jeszcze nie chodzi o wizytację zgodnie z „instrukcją w sprawie wizytacji" tylko o „zadanie specjalne". Super. To lubię. Nie będzie więc meldunku komendanta, gromkiego „Czuwaj" itp. akselbantów. Będzie za to trochę do pomyślenia, a jeszcze więcej - do zaimprowizowania w końcowym „raporciku". Życie. Zdecydowałem więc obejrzeć sobie najpierw obóz z daleka licząc, że przejawy tych „złych rzeczy", o których enigmatycznie mówił Beret, dostrzegę niejako gołym okiem, w postawie i działaniu podglądanych obozowiczów. Przy okazji spróbuję zabawić się w coś w rodzaju wieczorkowego „Zielonego Straszydła". Muszę mieć coś z życia, no nie ?! Po podchodach wrócę sobie spokojnie do samochodu, po czym ujawnię się jako przejeżdżający opodal i proszący o gościnę brat-harcerz. Może podczas nocnych Polaków rozmów dowiem się czegoś więcej. Podpytam też trochę w zgrupowaniu, choć rozmowy z takimi podstarzałymi paniami-druhnami nie są tym co lubię najbardziej. Ot, trochę kurtuazyjnych uśmiechów i - jaki druh młodziutki ! - słowem: kaszana.

Do Belowic dojechałem późnym popołudniem. Ostry skręt w prawo z asfaltówki i 800m leśną drogą. Obóz był zaiste w pięknym miejscu. Jezioro, las na wysokim brzegu: grabowo-bukowy z domieszką sosny. Warunki więc idealne, bo podszyt suchy, ale nie jak pieprz, tylko raczej - jak łąka nagrzana słońcem. Polany mocno prześwietlone, więc mimo, że korony drzew dają zbawczy cień, to jednak nie jest ponuro. I co najważniejsze, nie ma tego wszechobecnego kurzu, który pamiętam z większości moich obozów.

Wygląda na to, że szczęście sprzyjało mi od początku. Jechałem ostrożnie, delikatnie dotykając pedał gazu i rozglądając się uważnie dookoła. Nawet okno opuściłem do samego dołu, żeby słyszeć cokolwiek. Nagle zza wzniesienia po prawej stronie drogi, dosłownie w odległości kilkunastu metrów ode mnie, zobaczyłem wznoszącą się w górę smugę dymu. Ognisko. Stanąłem jak wryty (o ile samochód może stanąć jak wryty), delikatnie „włożyłem" wsteczny i metr po metrze, jak chrabąszcz - zacząłem się cofać. Dziwne, że o tej porze, dobrze przed kolacją, ktoś tutaj pali ogień. Nie ważne po co, ważne, że ostrzegł mnie o bliskości obozu. Teraz mogłem wrócić, aż do rozstaja dróg, skręcić w lewo i po kilkuset metrach wjechać w „dziurę" w zagajniku. Bardzo użyteczną dziurę, bo samochód mieścił się w niej jak ulał. A że po niedawnych czyszczeniach przy drodze leżała kupa gałęzi, mogłem nimi wcale zgrabnie zamaskować samochód.

Z bagażnika wyjąłem strój „podchodowy": panterkowe spodnie BDU, takąż bluzę, i takiż kapelusz typu Bonnie Hat. Cóż, jankeska moda wojskowa jest w naszym szczepie szczytem szczytów. No i do kompletu lornetka na szyję. A teraz jazda do obozu. Ruszyłem w stronę miejsca gdzie poprzednio zobaczyłem dym. Nie było tam już nikogo, ognisko zostało „prawie" zgaszone. Z miejsca, do którego dotarłem dostrzec mogłem, prawie na wyciągnięcie ręki, obóz chłopaków. W lewo od niego, w oddali, drugie obozowisko to zapewne obóz żeński, a jeszcze bardziej w lewo, tych kilka małych namiocików - komenda zgrupowania. Nigdzie nie widać było kuchni, jednak z ukształtowania terenu założyć się mogę,  że ulokowano ją poniżej, nad samym jeziorem.

Podejście nie było trudne. Podszyt trawiasty, ledwo co suchych gałązek - idąc od pnia do pnia mogłem być pewny, że nikt mnie nie zobaczy. Zważywszy, że w obozie coś się działo, jakby apel ? Świetnie, apel to gwarancja, że nikt nie będzie łaził po lesie, a uwaga obozowiczów skupiona będzie na czym innym. Podchodziłem od strony przeciwnej niż brama, upewniwszy się, że nie ma tu żadnych ścieżek do latryn. Nie ma nic gorszego, od ścieżek do latryn. Czołgałem się kiedyś pół nocy, pracowicie odkładając na boki patyczki i większe gałęzie, po takiej właśnie ścieżce, do obozu harcerzy ze Starachowic. Wydawała się wygodna i dobrze osłonięta. Cóż, kiedy po dobrych stu metrach mordęgi wdepnął we mnie idący za potrzebą oboźny. W poczuciu hańby obierałem potem ziemniaki dla czterdziestu chłopa. Wystrzegajcie się ścieżek do latryny !

Od mojej strony stał namiot najstarszego zastępu, typowa dycha z podniesionymi połami: przednią i tylną. Dosłownie przez ten namiot, poprzez korytarzyk pomiędzy pryczami, a półką - widziałem jak na dłoni centralną część placu apelowego, a na niej członków komendy, w których wszyscy wlepiali gały. Coś mnie zaciekawiło. Przypomniałem sobie w porę o lornetce. Coś tam dostrzegłem i chciałem dokładniej ... .

Zaparło mi dech w piersi. Niemożliwe! To się nie zdarza! Przecież to obóz chłopaków z 34-tej! Więc dlaczego? Co ona tutaj robi? Marta! Oczy mnie nie mylą, to przecież Ona. W warkoczykach, z uśmiechem, najprawdziwsza, dziewczyńska dziewczyna Marta. W mundurze, ale wygląda w nim jakby w sukience wiosennej była. W berecie, ale i z kwiatami we włosach. Marta. Moja Droga M.

Kim jest, a raczej kim była Marta ? Działo się to w naszych początkach. Równolegle prowadziliśmy drużyny, tyle, że ona zrobiła pwd od razu, a ja woziłem się z tym całe trzy lata. To opóźnienie nie powinno jednak mylić. Mimo, iż byliśmy w różnych szczepach, razem przecież przygotowywaliśmy się do służby instruktorskiej, a potem razem borykaliśmy się z naszymi drużynami. Właściwie, to nie wiem do czego ja jej wtedy byłem potrzebny. Może, będąc gadułą, stanowiłem dobry pretekst do beznadziejnych dialogów, które uwielbiała, a tym samym byłem natchnieniem do nowych i szalonych pomysłów. A może szło o takie zwykłe ludzkie wsparcie: dobrym słowem i uśmiechem. Nie wiem tego do dziś. Natomiast ja, jako instruktor - zawdzięczam jej prawie wszystko. Ot, choćby poczucie potrzeby poszukiwania sensu w działaniu, potrzeby zastanawiania się nad wybraną drogą, nad użytym narzędziem tfu, tfu - metodycznym, a także potrzeby robienia nastroju. Robienia nastroju zawsze i wszędzie: przyjaźni, bliskości, wiary w jaśniejsze strony duszy. Ba, tego nikt nie wie, ale to ona wymyśliła symbol naszego szczepu: klasyczna zhr-owska lilijka na tle stylizowanego słońca. Piękny symbol. Diabli wiedzą ile pokoleń harcerzy z naszego szczepu już, a ile w przyszłości będzie „pełnić służbę" zapatrzonych w to nasze słońce. I tylko ja, nieodmiennie widzę w nim, i rękę, i duszę - Marty. Tyle jako instruktor. A jako facet ? No cóż, chyba chodziliśmy ze sobą. Mówię „chyba", bo oficjalnie pieczętowanych deklaracji nie było. Inna sprawa, że kiedyś-tam instruktorzy nie obnosili się ze swoimi sympatiami na forum a wręcz obowiązywała tajemnica, aż przypadkiem jakimś, kiedyś, do towarzystwa przesączała się pogłoska, że ktoś z kimś, że drużynowa z drużynowym tralala. Pisaliśmy do siebie tony listów, długo w noc gadaliśmy ze sobą, trzymając się za rękę chodziliśmy na niewyobrażalnie długie spacery. I pisałem w pamiętniku, że kocham, kocham, kocham .... . A potem, wyjechała do Australii. Na stałe. Ostatni raz przed wyjazdem byliśmy razem w Lednicy, na 10-leciu ZHR-u. Wtedy dostałem upragnioną nominację na stopień przewodnika, wtedy też po prostu powiedziała, że wyjeżdża. I nawet nie mogę mieć żalu, bo już wcześniej to chodzenie jakoś nam się „rozlazło". A i ja, co tu ukrywać, poznałem w owym czasie pewną druhnę, do której słać zacząłem kolejną tonę listów. Więc nie mogłem mieć żalu. Ale zabolało.

Ciąg dalszy w załączniku>>>