Wojciech Onyszkiewicz, od 1965 w 1 WDH. 

Ja się znalazłem w "Jedynce" bardzo późno, latem przed klasą maturalną. Idiotyczne przypadki spowodowały że nie znalazłem się w niej wcześniej. (...) znalazłem się nagle na cudownym obozie wędrownym w Górach Świętokrzyskich, prowadził go Marek Barański. To był rok 1965.

Był tam Soda - Andrzej Janowski. Z jednej strony "Jedynka", normalne harcerstwo z normalną atmosferą, ale niesamowitą rzeczą były przy ognisku rozmowy otwartym tekstem z niesłychanie mądrym Andrzejem Janowskim. Było jasne, że ja w to wchodzę. Mam wrażenie, że to był moment, który zmienił moje życie. Przedtem byłem takie dziecko raczej poza, skierowane ku sobie. Chciałem iść na fizykę i filozofię, to miała być moja droga. "Jedynka" to zburzyła kompletnie. Zapewne później "Solidarność" czy Marzec też by to zmieniły, ale wystarczyło znaleźć się w "Jedynce", żeby rzeczami absolutnie najważniejszymi stał się świat działań społecznych. (...)  

...wróciłem do "Jedynki" po jakiejś tam przerwie w początkach lat siedemdziesiątych (...). Mieliśmy świadomość tego, że głównym problemem jest brak podmiotowości zwykłych ludzi i chcemy to zrobić, [liceum] Rejtana uczynić enklawą, w której się ludzie tego uczą. Zaskakująco dużo w krótkim czasie udało się zrobić. Prawdziwe pismo szkolne i parę innych rzeczy. Powstał wtedy krąg ludzi, który był jak znalazł, jak spadł na nas Ursus. (...) Wydaje mi się, że myśmy byli dokładnie tacy sami jak te wszystkie Filomaty, Filarety... To znaczy tak samo wygłupowi, robiący różne rzeczy - a tak naprawdę w tym wszystkim chodziło o śmiertelnie poważne rzeczy, do których - z jednej strony psychicznie, a z drugiej strony poprzez to że robisz różne działania społeczne i organizacyjnie - jesteś przygotowany. Po prostu robiąc różne rzeczy, uczysz się...

Ktoś z kręgów rejtaniackich czy "jedynkowych" (...) dużo [później] zwrócił mi uwagę, że tak naprawdę wszyscy ci ludzie, którym się udało coś zrobić w życiu - czy został reżyserem teatralnym, czy reformy administracyjne robił, czy jakieś inne rzeczy - to są ludzie, którzy w czasie licealnym byli bardzo aktywni pozalekcyjnie. Natomiast ci, którzy byli dobrymi uczniami, prymusami - chyba, że byli fanatykami w swojej dziedzinie, w związku z tym robili rzeczy [wykraczające poza szkołę i program] - tak naprawdę lądowali dużo gorzej. Słowem, "Jedynka" była dla nas taką prawdziwą szkołą.

Model obozów letnich: jest miejsce w którym siedzisz, nocujesz, czasem są imprezy, ale cały czas jesteś na biwakach, a na tych biwakach rozmawiasz z ludźmi. Często masz tak ustawione zadania, że różne rzeczy badasz. Również na zwykłych biwakach. (...) To powodowało, że otwierały się oczy na świat.

...Ursus... Zachowywaliśmy się tak, jak gdyby nie istniała żadna policja. Oczywiście miało to ten skutek, że zostałem w którymś momencie namierzony. Natomiast miało to i ten skutek, że rzeczywiście ten Ursus [tj. akcja pomocy w Ursusie] dzięki temu się rozwinął. W Radomiu było inaczej, ale też świat Radomia był inny. Tak to wygląda do pełni lata [1976 roku].

W pewnym momencie nastąpił taki punkt krytyczny i jesteśmy tak naprawdę w innym świecie. To znaczy uczestniczymy w zbiorowym przedsięwzięciu instytucji, która sprawnie działa i wypracowała swoje sprawne mechanizmy działania. Działa jak duża związkowa maszyna, bo tych pieniędzy wtedy szło [do Ursusa] naprawdę dużo. I wymaga to dla wszystkich pewnego ładu organizacyjnego, pewnej czapki. Nawet mniej organizacyjnego, ale bardziej takiej czapki. (...) ...bo skala tego była tak duża, że to się stało zjawiskiem w Ursusie (...)

Pierwsze jazdy do Ursusa. Myśmy mieli bardzo mocne poczucie, że ten świat, którym należy kroczyć to jest ten świat wokół wydarzeń [w Ursusie i Radomiu], ściśle wokół wydarzeń. Stąd nasze upieranie się przy tym, że jeżeli coś będzie, to nie ma się nazywać Komitet Obrony Praw Człowieka i Obywatela tylko Komitet Obrony Robotników.

Komitet Praw Obrony Człowieka i Obywatela to jest światowa sprawa, a Komitet Obrony Robotników to było takie, takie przyziemne - nie wiem, czy to prawda, że to mówił Andrzej Kijowski. To by wiedział Antek [Macierewicz] i Piotrek [Naimski], bo ja w tamte rozmowy z intelektualistami w ogóle nie wchodziłem. (...)

Na samym początku, nie w jakiś bardzo długi czas po pierwszym procesie, na który poszli, rozmawiał ze mną Antek z prośbą, żebym w oparciu o "Gromadę" zorganizował grupę, która zorganizuje pomoc w Ursusie. I będzie tam fizycznie jeździła. Wtedy od razu zapewne pierwszy adres do rodziny Dziełaka z pierwszego procesu ursuskiego dostałem. Tam pojechałem sam. Okazało się, że to się daje robić.

Najpierw były te pierwsze jazdy. Takie pojedyncze. Z ogromem zadania i słabością środków. Jest lato, ludzi jest niewiele, ale stopniowo się zaczynają pojawiać. Nie wiem w którym momencie jest ich w miarę dużo. Pamiętam jako jedną z pierwszych osób Darka [Kupieckiego]. Dosyć szybko się pojawił Heniek [Wujec] i od razu się pojawił jako wielka instytucja. To znaczy systematyczne jeżdżenie, wielka wydajność. Pamiętam Wojtka Fałkowskiego. (...) Zaczęło napływać tych ludzi coraz więcej. Bardzo ważny był moment, w którym - to musiało być po jakimś miesiącu od wydarzeń - ludzie zaczęli wychodzić z pierwszej odsiadki. Bo w tym momencie kartoteka zaczęła się zapełniać informacjami z celi, czyli dalszymi kontaktami. I tak wyglądało lato. (...)

Ja byłem tego koordynatorem do pewnego momentu, nie potrafię powiedzieć do którego. Pewnie gdzieś tam do września, ale nie potrafię powiedzieć do którego, byłem tego koordynatorem, to znaczy u mnie się zjawiali ludzie i ja ich gdzieś tam wysyłałem. Nie wiem w którym momencie, ale to nabrało kształtu pewnej rutyny. Byli [też] Wujcowie z mieszkaniem i z przyjeżdżaniem tam. A w pewnym momencie ja sam powierzyłem komuś, po rozmowie z Antkiem i Piotrkiem, to zadanie koordynowania. (...)

Kto jeszcze jeździł? Ty [Urszula Doroszewska], Lutek [Dorn], ja, Darek, Wojtek Fałkowski, Marcin [Gugulski]. Jest też Piotrek, ale Piotrek jest jak gdyby nad tym i Antek. Nie wiem jak było z Markiem Barańskim. (...) To nie jest tak, że to jest historia jakaś szaleńcza ilościowo.

To było środowisko, które nie tylko że zaczęło to robić i to zorganizowało, ale też przyniosło za sobą pewną umiejętność działania, pewną rutynę działania. (...) Trochę podobne rzeczy wnosił w to KIK [Klub Inteligencji Katolickiej]. To wzmacniało siłę więzi społecznej, bo było oparcie w silnym środowisku. (...)

Jak to było z powstaniem Komitetu? Byłem w trochę podwójnej roli. Z jednej strony zajęty wyjazdami do Ursusa. Z drugiej strony jakoś tam byłem w tej wąskiej grupie, która organizowała całość.

Wcześniej nie brałem udziału w bezpośrednich spotkaniach, albo jeśli już, to mało. Tam oczywiście w którymś tam momencie wyraźnie pojawiał się też Jacek [Kuroń].

W pewnym momencie tam na zewnątrz nas [uznano za] kontrowersyjne, że to musi być Komitet Obrony Robotników i nie może być inaczej. Ale przynajmniej wśród nas - Antek, Piotrek, ja, bo myśmy się w takim gronie spotykali - nie było żadnej różnicy zdań.

Sam moment powstania Komitetu..., moment pisania..., czy ten apel napisał Antek, a my żeśmy byli wśród tych pierwszych konsultujących? Ja pamiętam dokładnie to spotkanie, tę noc i tę atmosferę, ale gdzie to było? Nie pamiętam. Może u Piotrka, może nie. Nie pamiętam po prostu.

Atmosfera była... śmieszna. Wiesz, jak jesteś zmęczony, a masz coś ważnego do zrobienia, to jesteś w wariackim humorze. To była atmosfera zaśmiewania się idiotycznymi dowcipami, jak gdyby niewspółmierna do...

Ta atmosfera świadczyła o pełnej świadomości sukcesu. Tak się zachowują ludzie "na fali". Kiedy to było? Noc przed ogłoszeniem powstania KOR-u? (...)

No i powstał Komitet. Z funkcjonowania Komitetu w czasie kiedy nie byłem jego członkiem, to naprawdę pamiętam momenty, w których ukazywał się komunikat - w którym jakiś tam swój udział miałem, że on powstawał - a jak o nim słyszałem w radiu, w "Wolnej Europie", to słuchałem tego jak bajki, jak czegoś, co się nie może dziać, co jest jakoś tam niemożliwe. (...)

Zaskoczył ich ten KOR. Był proces radomski... Padły drastyczne wyroki. Oni dążyli do tego, żeby opinii publicznej [powiedzieć], że dla ciasnych politycznych celów my wykorzystujemy kryminalistów z Radomia, złodziei którzy rabują sklepy - a my cynicznie wyciągamy ich żeby dopieprzyć władzy. (...) To zbiegało się z ogłoszeniem się KOR-u. Była euforia, jak bardzo dużo się już udało, sukces, powstaje KOR. (...) były jakieś bardzo łagodne wyroki chyba w pierwszym procesie ursuskim, po którym był następny nasz krok: list [w sprawie powołania komisji sejmowej do zbadania przypadków łamania prawa]. Wtedy nastąpił następny etap konfrontacji z ich strony, bardzo skuteczny. (...) wrócił czas dokręcania śruby.

Kampania izolowania była bardzo skuteczna. Gdyby nie heroiczna odwaga - odwaga? nie wiem jak to w ogóle nazwać, ale w najwyższych superlatywach - tych osób, które podpisywały się pod listami o powołanie komisji sejmowej, to my byśmy nie wygrali. Wiadomo, jak to było z prof. [Stefanem] Nowakiem, który jak to podpisywał to miał świadomość, że to może być koniec polskiej szkoły socjologii. Wiadomo jak było w liceum Rejtana.

To cały szereg dramatycznych, zindywidualizowanych historii, w których schemat jest za każdym razem ten sam. Do kogoś się przyszło po podpis, ktoś nie odmówił i podpisał. Nastąpił akt represji i akt solidarności - często represji wobec tych, którzy podpisali list solidarnościowy - i oczywiście idące za tym od razu różne kary.

Był też nacisk na tych, którzy korzystali z pomocy, żeby wycofywali się i pisali, że to nieprawda, że władze ich nachodzą. Pan Wijata z Radomia... on już nie żyje... to był mieszkaniec takiej ubogiej dzielnicy... Władze go nachodziły, tego biednego człowieka. On podpisywał, że go nachodzili. Myśmy przychodzili... i nic nie mogliśmy. I on podpisywał, że go nachodzili. I za którymś tam razem oni już przestali go nachodzić. W moim najgłębszym przekonaniu odwaga mnóstwa indywidualnych osób zadecydowała, że oni się w pewnym momencie zatrzymali. I że w związku z tym nas i całą sprawę uratowały właśnie takie osoby, które ryzykowały... taki Wijata z Nowakiem i [Ireneuszem] Gugulskim... (...)

Gdybym miał wziąć jeden symbol dla całej sprawy KOR-u, to ja bym wziął te podpisy... Nie naszą działalność, nasze łażenie, nie powstanie Komitetu, mimo całej wagi tego. Moim zdaniem bitwa rozstrzygnęła się właśnie tam.

Nam bardzo łatwo o szczegóły, bo przecież Rejtan był tak niesłychanie dramatycznym polem. Pamiętam, że tam podpisywały różne panie z naszej szkoły, bardzo dużo nauczycieli: pani Sosin, pani Modrzejewska, Gugulski, pani Pomaska, Światłowska, Ostrowska. I potem była ta Rada [Pedagogiczna] czy coś tam takiego, na której genialne przemówienie miał mistrz słowa, Gugulski. Pewnie to było wystąpienie jego życia. Ja się jakiś czas potem z nim widziałem. Mówił, że wiedział, że musi mówić cicho, bo wszyscy tak bardzo chcieli słuchać, że cisza była jak makiem zasiał.

To co robiliśmy wcześniej w "Jedynce" i w samorządzie szkoły to też i tu zaprocentowało. Tam był silny samorząd [uczniowski] z Kostkiem [Radziwiłłem, który wziął w obronę wyrzucanych z pracy nauczycieli; w kilku przypadkach z powodzeniem].

To co robiliśmy nie było czarno-białe. Sprawa była trudna i niejednoznaczna, bo dla mnóstwa pozytywnie zaangażowanych ludzi KOR i to wszystko było jakby naruszeniem reguł współdziałania z władzą i w związku z tym narażaniem ogromnego dorobku. Dla wielu osób to było szaleństwo, które rozwali dorobek KIK-u, Uniwersytet rozwali, rozwali harcerstwo.

Nas z Piotrkiem z harcerstwa wyrzucili najprzyzwoitsi w tym harcerstwie ludzie z kręgu Julka Kędzierskiego. To był przyzwoity facet, były zwykły drużynowy, który stworzył mokotowski hufiec imienia Szarych Szeregów. Dosyć przyzwoite harcerstwo zrobił na Mokotowie, a potem został szefem chorągwi warszawskiej. Była instrukcja partyjna, że teraz ma być komendantem ktoś zupełnie inny, ale została ona złamana. I ci niezwykle przyzwoici ludzie, jego krąg, uważali że w imię większego dobra nas należy krok po kroku wszystkich z harcerstwa wyrzucać. Na jakieś spotkanie instruktorów wezwali..., że jest taka sprawa, że chłopcy narozrabiali, nie wiedzą co robią a skutki tego są straszne. (...) byłem przy wyrzucaniu Piotrka, oczywiście bardzo przy tym protestując, a potem mnie wyrzucono. Protestowałem, wzywając innych do solidarności. Bez żadnego skutku. [Stanisław?] Czopowicz, harcerz z bardzo przyzwoitego kręgu, znam dzisiaj tego faceta, był przekonany, że trudno. Pewnie jakiś czas potem wyrzucono Halinę [Wiśniewską]. (...)

Ten sam mechanizm powtórzył się przy wyrzucaniu [mojej żony] Aśki ze studiów. (...)

"Głos" i "Robotnik". Ja niestety nie potrafiłem pisać, w związku z tym byłem fikcyjnym członkiem redakcji "Głosu". I fikcyjnym członkiem redakcji "Robotnika", choć [w 1977 roku] upierałem się, żeby powołać takie pismo, co przywołali we wspomnieniach Heniek [Wujec], Lit [Jan Lityński] i Helena [Łuczywo], a na mnie spadły w związku z tym niezasłużone zaszczyty za naprawdę dobre pismo "Robotnik". Prawda jest taka, że mój prawdziwie ważny wkład w "Robotnika" na tym się skończył.

Bo z "Głosem" sytuacja się w miarę szybko wyjaśniła, że tak naprawdę jeśli ja gdzieś coś robię to w "Robotniku" a nie w "Głosie". Jestem między tymi różnymi środowiskami, jestem z nimi związany, ale nikt poza pierwszym momentem nie uważał, że Onyszkiewicz współtworzy "Głos". Natomiast ci, którzy byli dalej od "Robotnika" nie wiedzieli, że ja nie współtworzę "Robotnika". Więc mówię o tym.

Oczywiście "Głos" miał znakomitych publicystów i mnóstwo bardzo ważnych tekstów. Zresztą ja ten "Głos" drukowałem jako drukarz. (...) Z Fałkowskim. (...)

 

Wojciech Onyszkiewicz,

GŁOS nr 39, 23 IX 2006, s. 13-15.