hm. Marek Frąckowiak

Być może ktoś, przeczytawszy tytuł tego felietonu, zakrzyknie, że pomyliłem daty, że przecież w roku 1984 ZHR-u jeszcze nie było. Pragnę więc od razu na wstępie wyjaśnić: owszem, w roku 1984 ZHR jeszcze nie istniał ale czasem wydaje mi się, że dziś, po dwudziestu latach od powstania, w niektórych aspektach swego działania jest już blisko „Roku 1984”.
Okrągła rocznica istnienia ZHR jest okazją do świętowania, wspominania, podsumowań. Łamy pism harcerskich – na papierze i w internecie - pełne są opracowań nt. historii ZHR, dyskusji i polemik. Dotyczy to i tego numeru „Pobudki”, dotyczy i mnie, bo i mnie coraz częściej ostatnio ponosi polemiczny temperament.
Często w tym jubileuszowym roku przypominamy sobie po co i dlaczego ZHR powstał i zadajemy sobie pytanie, czy te cele zostały spełnione, czy ZHR jest organizacją, jaką sobie przed dwudziestu laty jego założyciele wymarzyli?
Oczywiście, żadna odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, żadna też chyba nie będzie wyczerpująca, bo organizacja to przecież mnóstwo problemów i patrzeć na nią można z tysiąca różnych punktów widzenia.
 
Niewątpliwie jednym z głównych powodów odrzucenia przed laty ówczesnego ZHP przez tak liczne środowiska, było narzucanie przez władze swojej ideologii i roszczenie sobie prawa do rozliczania instruktorów z tego co i jak myślą oraz do daleko posuniętej ingerencji w ich życie osobiste.
Obserwując dziś z boku niektóre przejawy życia organizacyjnego ZHR mam, niestety, wrażenie, że koło historii (a raczej rozwoju organizacji) zatoczyło pełny krąg i w pewnych sprawach wróciliśmy do punktu wyjścia. Ideologie są może i inne ale zachowania niektórych przedstawicieli władz harcerskich i ich gorliwość i metody w tropieniu „odstępców” i „nieprawomyślnych” bardzo podobne.
O jednym z przejawów takich zachowań już kiedyś pisałem: to weryfikacja stopni instruktorów powracających do służby w ZHR. Mechanizm niejednokrotnie używany jako narzędzie swoistej represji wobec „podejrzanych ideologicznie” instruktorów. Całe szczęście, że wprowadzone ostatnio zmiany w regulaminie służby instruktorskiej cywilizują w znacznym stopniu kwestię powrotów do służby i – mam nadzieję – zapobiegną nadużywaniu tej procedury w przyszłości.
Nie jest to, niestety, jedyna sytuacja, gdy powrót instruktora do służby można skutecznie zablokować. Zwłaszcza, gdy się go z tej służby z ideologicznych powodów usunęło.
Przykład takiej sprawy mamy aktualnie w jednej z chorągwi harcerzy ZHR. Pewien instruktor zwraca się do swego przełożonego z bardzo osobistą sprawą, o której sądzi, że może być negatywnie odebrana przez władze organizacji. Prosi o czasowy urlop. Jak zachowuje się brat-przełożony? Zawiesza karnie owego instruktora w pełnieniu funkcji, a gdy ten po jakimś czasie chce wrócić do służby, rozpoczyna się publiczny i upokarzający proces weryfikacji jego prowadzenia się, skruchy i rozważania „czy organizacja może wybaczać”!
Nie wiem, co bardziej powinno zdumiewać: czy procedury, jako żywo przypominające sądy partyjne nad złodziejaszkami, bumelantami i różnymi pomniejszymi „wrogami ludu”, dokonywane w czasach PRL? Procedury publicznego debatowania nad bardzo osobistymi sprawami niepasujących do ideologicznego wzorca instruktorów i rozważanie, czy ich publiczna samokrytyka była wystarczająca, by taką czarną owcę ponownie przyjąć na łono kolektywu?
A może bardziej zdumiewające jest to, że instruktorzy ZHR, dorośli ludzie, dobrowolnie poddają się takim procedurom, że pogodzili się już z tym, że organizacja bada ich życie rodzinne i dość obcesowo w nie ingeruje?
Już kiedyś, wspominając sprawę kuriozalnego (i na szczęście odrzuconego przez Zjazd ZHR) projektu tzw. „seks-uchwały”, pisałem, że najbardziej niepokojące jest to, że niemal nikt nie ośmielił się wówczas głośno powiedzieć tego, co wielu czuło i myślało: że takie sposoby działania są niedopuszczalne, niezgodne z harcerskim duchem oraz świadczą tak naprawdę o nieporadności metodycznej i organizacyjnej chwytających się ich aparatczyków. Już wtedy miałem ochotę wołać: ludzie, co się tu dzieje? Dlaczego pozwalacie to sobie robić?
Świadomie używam tu słów takich, jak „aparatczyk” a nie wychowawca lub instruktor, takich jak „ideologia” a nie idea czy wartości. I nie bez powodu właśnie „kwestia powrotów” skłoniła mnie do takich refleksji.
W pewnym zamieszczonym w tym numerze „Pobudki” polemicznym artykule przeczytacie dużo o wzorcach osobowych i czystości, bardzo wiele o zgorszeniu, a najwięcej o czymś, co można nazwać „procedurami organizacyjnego przebaczania”. O ile wiem, artykuł ten stał się już dla niektórych ZHR-owskich działaczy „tekstem kanonicznym”, ideologiczną podbudową ich decyzji.
Ja jednak, im więcej czytam o tych procedurach ekspiacji, publicznej samokrytyki i kolegialnego oceniania „zdolności moralnej”, tym wyraźniej mam przed oczami zebranie fabrycznego kolektywu z lat 50-tych lub orwellowską Policję Myśli z „Roku 1984”. Harcerstwo to na pewno nie jest.
 
Tym, dla których sprawowanie funkcji jest przede wszystkim okazją do tak rozumianego „rządu dusz” i „formowania” osobowości, warto przypomnieć inną ważną dla wszystkich rządzących zasadę. Zasadę, która powinna być jednym z podstawowych przykazań każdego funkcyjnego, każdego sprawującego jakąkolwiek władzę: im wyżej zaszedłeś, tym mniej ci wolno. A tym, czego nigdy nie wolno, jest napawanie się poczuciem władzy.
Jeśli się o tym zapomina, to w takich zabawach z tygrysem zwykle skutki zabawy są straszne, ale sam tygrys na ogół okazuje się śmieszny.
 
Marek Frąckowiak, hm.