phm. Marcin Wrzos

Popalali, wagarowali, podrywali dziewczyny, bywali zakochani. Niektórzy z nich chcieli zostać księżmi. Świetnie śpiewali, byli kompozytorami, uwielbiali gry sportowe. Można powiedzieć, że ich życie nigdy nie było nudne. Nawet w wiezieniu darli się na całe gardło – jak pisali w grypsach więziennych. Byli harcerzami. Przyjaciółmi. Wychowankami salezjańskimi. Dwaj z nich nawet przed wojną, a być może pozostali podczas niej  śpiewali ze Stuligroszem. Czesław Jóźwiak, Edward (Eda) Kazimierski, Franciszek Kęsy, Edward Klinik i Jarogniew Wojciechowski – to błogosławieni, którzy zostali ścięci w 1942 r. gilotyną w Dreźnie. Mieli od 20 do 23 lat.

W organizacji harcerskiej, której patronem jest bł. phm. ks. Stefan Wincenty Frelichowski, nie zawsze pamięta się, że nie był on jedynym harcerzem wyniesionym na ołtarze wśród 108 polskich męczenników drugiej wojny światowej. Bł. Stefan oczywiście pozostaje wzorem, ale warto przyjrzeć się także pozostałym, których dzisiejszym harcerzom można dawać za przykład. Także dlatego, że w czasach, kiedy świętość często jest ośmieszana, postacie chłopców z Poznańskiej Piątki nie zniechęcają nienaturalnością. Nie lewitują, nie są cukierkowaci, anielscy… Przeciwnie – w swoich zmaganiach z codziennością czasem aż za bardzo ludzcy.

Harcerze z naszego hufca?
Niewiele jest zapisków, dowodów na to, w jakiej organizacji harcerskiej działali. Wiemy na pewno, że harcerzami byli Czesław i Edward, są ich zdjęcia z krzyżem harcerskim w klapie marynarki, a i w mundurze. Jedną z największych organizacji podziemnych Wielkopolski była utworzona przez działaczy Stronnictwa Narodowego - Narodowa Organizacja Bojowa. Jeszcze w 1939 jej przywódca Antoni Wolniewicz i Antoni Dargas przystąpili do organizowania konspiracji harcerskiej związanej z NOB. Tym zadaniem na terenie Poznania zajął się phm. Lech Masłowski Jerzy, on też zaprzysiągł do organizacji Czesława Jóźwiaka, który przyjął pseudonim Piotr, Orwid. Z ramienia tej organizacji organizował Harcerstwo Polskie (Hufce Polskie). Po zaprzysiężeniu mianowany kierownikiem sekcji organizacyjnej, której zadaniem było rozpoznanie wywiadowcze obiektów Wehrmachtu w Śródmieściu. Zajmował się kolportażem gazety Polska Narodowa. Włączył do konspiracji swoich przyjaciół z Oratorium Salezjańskiego. Franciszek Kęsy przyjmuje pseudonim Sęp, Jarogniew Wojciechowski Ryszard, Edward Kaźmierski Orkan, a Edward Klinik Żak.

We wrześniu 1940 członkowie poznańskiej piątki zostają aresztowani przez gestapo. Osadzeni zostają kolejno w Forcie VII w Poznaniu, we Wronkach, Berlinie-Neukölln i Zwickau, 24 sierpnia 1942 r., o godz. 19.45 zamknięto ich wszystkich w Drezdeńskiej celi śmierci na zamku Osterstein, skąd po kolei wyprowadzano na zgilotynowanie. Jako ostatni zginął Jarogniew Wojciechowski. Zostali skazani na śmierć jako członkowie Stronnictwa Narodowego, którego członkami byli jako harcerze Hufców Polskich.

Ponieważ harcerstwo w Poznaniu często w okresie przed i wojennym było zagmatwane, jeśli chodzi o przynależność do różnych organizacji harcerskich, a harcerze należeli do drużyn związanych z terenem, na którym mieszkali, możemy przyjąć, że chłopcy przed i w czasie wojny działali na terenach związanych z drużynami należącymi do naszego hufca (jakiego? MG): 14 PDH, 15 PDH, 16 PDH lub 17 PDH. Jednak trudno potwierdzić tę tezę, z powodu braku dokumentacji. Poszukiwanie jednak trwają.

Poznańska Piątka
Bł. dh Czesław Jóźwiak urodził się 7 września 1919 r. w Łażynie koło Bydgoszczy. Ojciec Leon był funkcjonariuszem policji śledczej. Od czasu przeprowadzki z rodzicami do Poznania był związany z oratorium salezjańskim przy ulicy Wronieckiej. Poczucie odpowiedzialności za innych, szczególnie młodszych, było w nim tak naturalne, że w niekwestionowany sposób był autorytetem nie tylko dla chłopców z oratorium, ale również wśród swoich przyjaciół z Piątki. Cechy przywódcze współgrały w nim z ogromną życzliwością i gotowością niesienia pomocy. Podczas przesłuchań przez gestapo, jako przywódca grupy był najbardziej ze wszystkich maltretowany. W kolejnych więzieniach dzielił się ze współwięźniami swoimi głodowymi racjami chleba. Dodawał ducha, często żartował, starał się pocieszać innych, mimo, że zdawał sobie sprawę z powagi własnej sytuacji. Swą ogromną siłę ducha czerpał z wiary. W jego duchowości nie było nic nadzwyczajnego. Swą świętość zawdzięczał praktykom religijnym, jak częsta spowiedź, Komunia św., nabożeństwo do Wspomożycielki Wiernych, kierownictwo duchowe.

Bł. dh Edward Kaźmierski Eda to chyba najbardziej barwna postać z Piątki. Urodził się 1 października 1919 r. Ojciec zmarł gdy Edward miał zaledwie cztery lata. Był jedynym synem i miał jeszcze trzy siostry. Matka sama utrzymywała rodzinę ciężko pracując. Aby jej pomóc, w wieku 17 lat przerwał naukę i zaczął pracować najpierw jako chłopiec na posyłki w sklepie dekoracyjnym, a później jako pomocnik w warsztacie samochodowym. Miał duszę artysty. Jego zdolności muzyczne musiały być nieprzeciętne, jeśli bardzo pochlebnie wyraża się o nich sam Stefan Stuligrosz. Grał główne role w przedstawieniach oratoryjnych, komponował i śpiewał w chórze, grał na fortepianie i skrzypcach, pisał pamiętnik, grał w piłkę. Swoją otwartą osobowością przyciągał młodszych kolegów. Imponowało im też, że zna się na samochodach, a jego obecności towarzyszyły zawsze salwy śmiechu. Opisując w pamiętniku swoją pieszą pielgrzymkę do Częstochowy (odbył ją wraz Czesławem Jóźwiakiem), nie omieszkał wymienić imion wszystkich uroczych dziewcząt, jakie spotkał po drodze. W przeciwieństwie do swojego najbliższego przyjaciela Franciszka Kęsego nigdy nie chciał być księdzem. Modlił się do Maryi, by pomogła mu znaleźć towarzyszkę życia. Po wybuchu wojny wstąpił na ochotnika do wojska, ale nie zdążył założyć munduru. Aresztowany, przesłuchiwany i bity, przez całą więzienną gehennę starał się nie tracić ducha. Przeciwnie, gdzie był Eda i nie groziło to konsekwencjami, tam często było wesoło. W więzieniu na Młyńskiej w Poznaniu polubili go nawet pospolici przestępcy.

Bł. dh Franciszek Kęsy urodził się 13 listopada 1920 r. w Berlinie. W 1921 r. rodzice przyjechali do Poznania. Ojciec pracował w Elektrowni Miejskiej, matka zajmowała się domem i wychowaniem Franciszka, jego trzech braci i siostry. Dom państwa Kęsych był zawsze otwarty dla gości w tym wielu znajomych Franka. Często chorował, był delikatny, wrażliwy, ale też bardzo wesoły, a jego szczególną pasją był sport. Chętnie występował w oratoryjnych przedstawieniach. Codziennie służył do Mszy św. i przystępował do Komunii św., wieczorami odmawiał różaniec. Nie krył, że chce zostać salezjaninem, choroba przeszkodziła jednak mu we wstąpieniu do niższego seminarium w Lądzie. Podczas kampanii wrześniowej podjął nieudaną próbę zaciągnięcia się do polskiej armii. Po powrocie do Poznania dzięki pośrednictwu Czesława Jóźwiaka otrzymał pracę w zakładzie malarskim, gdzie odtąd pracowali razem. Od momentu zamknięcia oratorium aż do aresztowania, wraz z pozostałymi przyjaciółmi śpiewał w chórze Stefana Stuligrosza. Tak jak pozostali, był torturowany podczas przesłuchań. Ważnym doświadczeniem duchowym był dla niego okres pobytu w więzieniu we Wronkach: We Wronkach siedząc na pojedynce, miałem czas, żeby siebie zgłębić, tam to przyszedłem do porozumienia ze swoją duszą. I tam postanowiłem żyć inaczej, tak jak nakazał nam ksiądz Bosko, żyć tak, aby się Bogu podobać i Jego Matce. Myliłby się jednak, kto chciałby go widzieć jedynie ze złożonymi rękami. Kęsy obok Kaźmierskiego był jedną z najweselszych osób w oratorium. Urodzony kawalarz, jeszcze na trzy miesiące przed śmiercią w więzieniu w Neuköln w grypsie do Edy pisał: Ja się mego humoru jeszcze nie pozbyłem, jeszcze figle płatam. Raz Jantyszkowi schowałem łyżkę i jedli ze Stefanem jedną. Ponieważ była dolewka, jedli bardzo długo. Edziowi poprzestawiałem raz meble i na pokrywie kibla napisałem: Achtung. Giftgas! [Uwaga, gaz trujący!] i namalowałem trupią czaszkę.

Bł. dh Edward Klinik urodził się 29 lipca 1919 r. w Bochum. Ojciec Wojciech był ślusarzem. Mama Anna zajmowała się domem. Starsza siostra Maria w 1936 r. wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Jezusa Konającego. Miał również młodszego brata Henryka, którego skutecznie zachęcił do uczęszczania do oratorium. Bardzo spokojny, wręcz nieśmiały, dzięki przyjaźniom zawartym w oratorium stał się bardziej otwarty i bezpośredni. Jako jedyny z piątki Edward był uczniem szkoły salezjańskiej. Rodzice, widząc pozytywny wpływ, jaki mają na Edwarda salezjanie, wysłali go do gimnazjum do Oświęcimia, gdzie przebywał w latach 1933-37. Nie od razu jednak zaaklimatyzował się. Według wspomnień siostry, po pierwszym przyjeździe do domu na święta Bożego Narodzenia, nie chciał wracać do Oświęcimia. Z czasem jednak polubił szkołę, został nawet prezesem Sodalicji Mariańskiej i przewodniczącym samorządu uczniowskiego. Po powrocie do Poznania, Edward powrócił także do oratorium i do przyjaciół. Był najstarszy i najpoważniejszy z Piątki. Pozorna skrytość, kryła ogromną głębię ducha. Wyrażała się w pokorze i gotowości niesienia pomocy, ale w pełni ujawniła się dopiero w więzieniu, kiedy małomówny dotąd Edward w listach do rodziny i znajomych przelewał na papier całe bogactwo swego wnętrza. Głęboką wiarę zawdzięczał rodzicom, a także salezjańskiemu wychowaniu w poznańskim oratorium i szkole w Oświęcimiu, skąd wyniósł gorące nabożeństwo do Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych.

Bł. dh Jarogniew Wojciechowski, urodzony 5 listopada 1922 r. w Poznaniu, był najmłodszy z Piątki. Mama Franciszka była nauczycielką muzyki, osobą wrażliwą, głęboko religijną i słabego zdrowia. Jarogniew był z nią bardzo mocno związany. To jej głównie zawdzięczał swoje chrześcijańskie i patriotyczne wychowanie. Miał starszą siostrę Ludmiłę, która wyszła później za mąż za towarzysza niedoli Jarogniewa z Wronek i Spandau. W oratorium na Wronieckiej był ministrantem, grał na fortepianie, na wyjazdach opiekował się młodszymi kolegami. Był chłopcem spokojnym, refleksyjnym i mądrym. Ojciec Andrzej był alkoholikiem. Pozostawił rodzinę, gdy chłopiec miał 11 lat, potem w czasie wojny podzielił losy tych poznaniaków, których Niemcy zmusili do wyjazdu z Wielkopolski. Z powodów materialnych, po pierwszym roku nauki, Jarogniew musiał zaprzestać nauki w Gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Podczas aresztowania, nie zdążył przekazać matce pieniędzy na utrzymanie, które miał w kieszeni. Niemiec, który obiecał oddać je, nigdy tego nie zrobił. W dzień po jego aresztowaniu, z pracy zwolniona została jego siostra Ludmiła. W liście do domu, prosząc o modlitwę pisał, że jest bity do nieprzytomności. We Wronkach, podobnie jak Edward Klinik, był trzymany w innym skrzydle więzienia niż pozostali. Podczas gdy piątka w Neuköln wspólnie świętowała Boże Narodzenie, Jarogniew za śpiewanie kolęd musiał stać po pas w wodzie w karcerze.

Dlaczego tacy bliscy
Najlepsza szkoła, to taka szkoła, do której nie musi się chodzić.
Harcerze Poznańskiej Piątki są bardzo bliscy nam współczesnym skautom. Są przede wszystkim naszymi rówieśnikami, osobami, które przez sposób życia są nam bliskie. Przeżywali wiele rozterek, problemów, kłopotów, które towarzyszyły i towarzyszą naszym zmaganiom o bycie dobrym człowiekiem. Kto z nas nie urywał się ze szkoły? Kto z nas zamiast skupić się na pielgrzymce, nie zapisywał numerów komórek fajnych dziewczyn? Kto z nas nie płatał psikusów przez telefon? – muszę przyznać, że to wszystko robiłem (oczywiście nie masowo), a życie bez takich rzeczy byłoby strasznie nudne. A czy nie spotykamy się z harcerzami, którzy pochodzą z rodzin, w których brakuje rodzica, rodzin gdzie ktoś ma kłopot alkoholowy. ? To także rzeczywistość młodych poznaniaków.

Pamiętnik Edy, jego wybrane fragmenty, jeszcze bardziej pokazuje to ich podobieństwo z nami: Znowu zwiałem ze szkoły. Dwie lekcje wytrzymałem, na trzeciej już mnie nie było. Coraz gorzej ze mną! Źle również w domu. Matka gdera, że jak nie pracuję, to jeść też nie muszę. Drażni mnie to gadanie, ale się matce nie dziwię. Przecież ręce sobie urabia, żeby nas wyżywić, a ja jak mam robić porządki, to nosem kręcę. Ostatnio znalazłem sposób, żeby sobie tę nudną robotę urozmaicić. Towarzyszy jej zawsze jakaś melodia. Jak zamiatam, melodia jest powolna, spokojna, szczotka starannie zbiera śmieci i kurze. A jak froteruję, podśpiewuję sobie coś skocznego i froterka śmiga po podłodze jak oszalała. (…)

Widać, że zbliża się wiosna, bo moje serce zaczyna na całego wariować. Dotąd królowała w nim niepodzielnie Henia, a teraz zakradła się do niego Loda. Właśnie dziś po obiedzie poszedłem na krótko do salezjanów, a potem włóczyliśmy się z Wegnerem po Grochowych Łąkach. I tam ją ujrzałem. Znaczy się tę Lodę. Stała na balkonie i spoglądała z góry na nas. Spodobała mi się. Henia czy Loda? Czas pokaże! Poza tym w ostatnich dniach zaliczyłem trzy filmy, odwiedziłem Helęe w Naramowicach, no i oczywiście parę razy byłem na Wronieckiej. Doszedłem do wniosku, że najlepsza szkoła, to taka szkoła, do której nie musi się chodzić. (…)

Jak prima aprilis, to prima aprilis! W szkole odbyło się bez kawałów. Kawały zaczęły się na imieninach u Margowskiego, gdzie byliśmy z Marychem i Steinem. Od śmiechu rozbolały nas brzuchy. Ale największy wygłup nastąpił po imieninach. Ni stąd, ni zowąd przyszło nam do głowy, żeby zadzwonić do Wolniewiczów i poprosić do telefonu Henię. Telefonował Marych. Zapiszczał do słuchawki, przedstawił się jako koleżanka Heni i poprosił ją do telefonu. Powiedziano mu, że Henia śpi i odłożono słuchawkę. Nie zrezygnowaliśmy jednak. Zadzwoniliśmy z następnego aparatu i poprosiliśmy do telefonu panią Wolniewiczową. Telefon odebrała służąca i powiedziała, że pani śpi. My na to, że mamy bardzo ważną, osobistą sprawę i prosimy, żeby panią zbudziła. Trochę targowaliśmy się, ale w końcu służąca ustąpiła. Po chwili usłyszeliśmy zaspany głos pani Wolniewiczowej. Spytała: kto mówi? Wziąłem słuchawkę od Marycha i powiedziałem, że mówi jej przyszły zięć i uprzejmie prosi o rękę jednej z jej córek. Łobuzy – krzyknęła i odrzuciła słuchawkę. Gdyby głos mógł zabijać, to pod aparatem leżałyby trzy trupy. Zadowoleni z kawału, poszliśmy w stronę swoich domów.

(…) Minął przeszło miesiąc od ostatniego zapisu i muszę się skupić, żeby ważniejszych rzeczy nie pominąć. Zacznę od spraw szkolnych. Aniołkami to my na lekcjach nie jesteśmy. Rozrabiamy nawet na lekcjach religii. 19 lutego, na przykład, zdenerwowaliśmy okropnie prof. Kitkę, który nas tego przedmiotu uczy. Sprawcą był Kruger. Ni stąd ni zowąd zaczął strzelać koperytkami. Skończyło się na naganie w dzienniku. Najwięcej jednak dokazujemy na lekcjach prof. Dobrowolskiego, którego przezwaliśmy „Kluską”. Chłopaki gwiżdżą, śpiewają pod nosem, wędrują bez przerwy z papierami do kosza, śmieją się z byle czego do rozpuku. A jest nas w klasie trzydziestu dziewięciu. Dziwię się, jak z nami „Kluska” wytrzymuje. Ja też mam swoje za uszami. (…) 7 marca znowu „urwałem się” z lekcji, a dziś nie poszedłem do szkoły w ogóle. Strach pomyśleć, co będzie jutro! Matka mi usprawiedliwienia nie da. Jadę prawie na samych „trójkach”. Lepszych stopni mniej niż rodzynków w świątecznym placku. A przecież głupi nie jestem. Może tylko trochę za leniwy. Janek Bosko był inny... No, tyle o szkole. (…) Teraz się więcej o sporcie mówi, słucha i czyta, niż go uprawia, bo 6 lutego nastąpiło rozpoczęcie olimpiady zimowej. W pierwszym dniu Polska grała w hokeja na lodzie z Kanadą. Taki byłem ciekawy wyniku, że po trzeciej lekcji „urwałem” się ze szkoły, żeby jak najszybciej zajrzeć do gazety. Klapa! Przegraliśmy 1:8. Olimpiadzie poświęcam sporo czasu: czytam sprawozdania, wycinam je i wklejam do dzienniczka, a wieczorami słucham radia, które sam sobie zmajstrowałem.

Frelichowski a Poznańska Piątka
Gdy rozmawiałem w gronie kilku instruktorów, byliśmy zachwyceni postaciami Poznańskiej Piątki. Ich pamiętniki, listy, zdjęcia, wszystkie te rzeczy, które przeglądałem, swoiste poszukiwania, w których mogłem brać udział, pozwoliły mi dostrzec to, że Czesiu, Eda, Franek, Edward i Jarogniew, są nie odkrytym skarbem dla harcerzy naszego hufca, ale i dla Wielkopolan, a może i ZHRu – choć to trochę patetycznie brzmi. Niektórzy być może będą uważać, że Frelichowski wystarczy - po co sięgać po inne postacie, ale dla mnie Poznańska Piątka, jest szansą na pokazanie harcerzom, w zasadzie ich niemal rówieśników, którzy będą przemawiać do nich co najmniej tak dobrze, jak Frelichowski do instruktorów. Chłopaków takich jak oni, którzy doszli do celu. Choć, czy Frelichowski tak bardzo przemawia i czy jest nam rzeczywiście bliski, to być może temat na kolejny artykuł. Więcej na ich temat: wiernidokonca.pl


phm. Marcin Wrzos HR

Dziękuję za pomoc w moich poszukiwaniach ks. Andrzejowi Godyniowi SDB, redaktorowi naczelnemu magazynu salezjańskiego „Don BOSCO”, dzięki któremu mogłem, zapoznać się z pamiętnikami i innymi dokumentami dotyczącymi Piątki. Dziękuję także za pomoc i wsparcie hufcowemu phm. Szymonowi Fiedlerowi HR i drużynowemu pwd. Tomkowi Cerankowi HO.