pwd Marcin Śmigielski
 
Przełom
Opowiadanie na konkurs „Pobudki”, pt. „Rok harcerski 2028”.
 
- Ile mamy do odjazdu? – spytał Oboźny
- Dwadzieścia minut, zdążymy – odparł Drużynowy


Nerwowo chodzili po peronie, próbując zapanować nad sytuacją. Nie było to łatwe. Początek wakacji i chęć wyrwania się z miasta, choćby na kilka dni, przygnały na dworzec tłumy amatorów turystyki. Wśród nich kręcili się harcerze. Wyjeżdżali dziś na obóz i czekała ich kilkugodzinna podróż. Na dodatek był to jedyny tego dnia pociąg w ich stronę. Zarządca transportem kolejowym z początkiem wakacji zafundował kolejne redukcje w rozkładzie jazdy. Motywował to tym, ze są wakacje i młodzież nie musi dojeżdżać do szkół, a nauczyciele – do pracy. Nieoficjalnie natomiast wiadomo było, że owa firma tak naprawdę zajmowała się czymś innym, a zarządzanie podupadającą koleją przejęła kilka lat temu niejako z łaski. Krajowi groził paraliż komunikacyjny, a nikt nie chciał podjąć się tego ryzykownego zadania. Był więc dobry powód do podwyżek cen biletów przynajmniej dwa razy w roku: nierentowność. 
Tymczasem sytuacja na peronie stawała się coraz bardziej skomplikowana, bo podróżnych przybywało i coraz trudniej było wyróżnić z tłumu młodych ludzi stanowiących drużynę. Nie mieli na sobie ani mundurów, ani związkowych koszulek, ani niczego, co określałoby ich przynależność do harcerstwa. Żar lejący się z nieba także nie ułatwiał życia, a wręcz przeciwnie. Ludzie stawali się rozdrażnieni. Dawały się słyszeć coraz głośniejsze i coraz bardziej nerwowe pokrzykiwania. Nastrojów na pewno nie poprawiał fakt, że we „Wiadomościach Europejskich” podawano, iż taki stan pogody miał się utrzymać przez kolejne dwa miesiące. W tym chaosie nikt nie zwrócił uwagi, że młodzieży i jej opiekunom przygląda się uważnie dwóch rosłych mężczyzn o smutnych twarzach, w jednakowych bejsbolówkach na głowach i – mimo upału – ubranych w czarne, długie spodnie i grube koszulki z krótkim rękawem, w tym samym kolorze.
- Raz, dwa… - liczył Oboźny, wytężając wzrok - …dziesięć. Są wszyscy!
- Zbieramy się! Nie ma na co czekać, widzisz jakie „winogrono”.
Pożegnawszy się z rodzicami, sprawnie i bez zwoływania zbiórki, przystąpili do akcji zdobywania miejsc w wagonie. Choć „zdobywania” to za dużo powiedziane. Mieli zarezerwowane miejsca dla całej drużyny. Ekwipunek też nie był imponujący. Jechali na tak krótko, że nie potrzebowali go zbyt wiele. Dzięki temu dość gładko znaleźli się w wagonie wraz z całym obozowym dobytkiem. Za nimi niepostrzeżenie wcisnęli się dwaj „czarni”.
 
***
 
- Łaska boska z tą rezerwacją. Jakeś to załatwił?! – spytał nie bez podziwu Drużynowy.
- Łaska, nieznacznie poparta odpowiednimi znajomościami – uśmiechnął się kwaśno Oboźny – Mam dziadka w zarządzie „Mazowieckich Przewozów Wakacyjnych”. Łatwo nie było, ale dziadek… no, nieważne. Grunt, że się udało. 
- Jasne! Przecież dzisiaj bez znajomości moglibyśmy sobie załatwić najwyżej dobre buty do marszu, a jakby się poszczęściło, to jeszcze autostop. 
- Co ty, kto dzisiaj zatrzymuje się na machanie? A jeśli już, to żąda opłat jak za samolot…
Tymczasem na korytarzu raz po raz rozlegały się okrzyki radości wydawane przez harcerzy.
- Woow, aż trzy przedziały dla nas?! No luksus, że twoja stara nie ma lepiej!
- Grzesiu, kto nie ma lepiej? – spytał Oboźny marszcząc brwi.
- Twoja stara, psze pana. Znaczy nie pana stara, tylko tak… ogólnie. Oh my God, tak się teraz mówi! – odparł rezolutnie drobny blondynek w okularach, spoglądając z fascynacją na Oboźnego. Że tez ktoś mógł nie znać tego powiedzenia!
- Ile ci jeszcze razy powtórzę, że do przełożonych mówi się „druhu”?!
- Ee… I don’t know – wzruszył ramionami chłopiec i czym prędzej zniknął w przedziale ze swoim zastępem. 
„Przed nami jeszcze dużo pracy”, pomyślał melancholijnie oboźny. Właśnie miał podzielić się tą myślą z drużynowym, który w ich przedziale lokował plecaki na półkach, ale nie zdążył. Niespodziewanie pchnięty niewidzialną siłą zachwiał się, a podcięty czyjąś nogą, stracił równowagę i z łomotem padł na ziemię. Odwrócił się zaskoczony. Nad nim stał młody, niewysoki mężczyzna. Jego twarz, nosząca liczne zadrapania i blizny zdradzała, że był po ciężkich przejściach, a wzrok mówił wyraźnie, że nie działał w zgodzie ze swoją wolą, lecz był wspomagany. Przez co? Tego Oboźny, który poczuł jak po jego ciele rozchodzi się fala przerażenia, mógł się tylko domyślać. Zanim jednak zebrał myśli, wyrostek pochylił się nad nim, złapał za koszulkę i jednym szarpnięciem postawił na nogach. 
- Proszę, na kogom trafił! – wybełkotał z kpiną w oczach - Ten dzieciak jest pod twoja opieką, ty zboczeńcu?!
- Ale… ja? Nie! To znaczy… - oboźny nie wiedział co odpowiedzieć. Młody puścił go i zamachnął się. Oboźny nie miał szans na ucieczkę w wąskim przejściu. Co prawda zrobiło się przy nich nieco więcej miejsca, bo przestraszeni ludzie zaczynali chować się do przedziałów, ale instruktor i tak stał sparaliżowany strachem. Jedyne, co w tej chwili przyszło mu do głowy, to zamknąć oczy. Cios jednak nie padał. Zamiast tego, oboźny usłyszał stłumione uderzenie i jęk. Powoli otworzył oczy. Napastnik nieporadnie gramolił się z podłogi. Tym razem to on leżał, a przy nim stał średniego wzrostu, za to szeroki w barkach mężczyzna, w wieku około pięćdziesięciu lat. Miał siwiejące na skroniach, ostrzyżone na jeża włosy, twarz ogorzałą od wiatru i bystre, przenikliwe spojrzenie, którym w tej chwili świdrował chuligana. Ten powoli się podnosił. Nagle rzucił się na wybawcę oboźnego. Myślał, że go zaskoczy, ale mężczyzna błyskawicznie zrobił ledwo zauważalny unik. Chwycił oburącz wyciągniętą pięść napastnika, przesunął nogę za jego prawą stopę i lekko pchnął. Nie minęła sekunda, gdy wyrostek ponownie leżał na podłodze. 
- Wystarczy! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Przeproś pana i zjeżdżaj! 
Młody ociężale wstał. Widać było, że ciężko mu przetrawić tak sromotną klęskę. 
- Masz dziadek szczęście, że dopiero co z „sanatorium” wyszłem. – wysyczał - I kosę mi zabrali. Inaczej nie byłbyś taki hardy! 
Mężczyzna, nie spuszczając wzroku z młodego, sięgnął powoli do kieszeni, a druga ręką do futerału przy pasku. Następnie wyciągnął ręce przed siebie i otworzył dłonie. Leżały na nich dwa noże. Jeden sprężynowy, a drugi do złudzenia przypominający harcerską finkę. 
- Pan sobie wybierze – powiedział spokojnie. 
Młody zmełł w ustach przekleństwo oraz coś, co od biedy można byłoby uznać za przeprosiny, odwrócił się i poczłapał w stronę drzwi prowadzących do drugiego wagonu. 
 
***
 
Twarz Drużynowego z wolna nabierała naturalnych kolorów. 
- To się nazywa mieć szczęście! – wysapał z ulgą – Cały nasz wyjazd mógł wziąć w łeb. Już nas widziałem z powrotem na peronie. Masz bracie fuksa!
- Ty to nazywasz fuksem? To był szaleniec! Gdyby nie ten facet, to „ręka, noga, mózg na ścianie”! 
- No, właśnie mówię. Skończyło się na strachu. A sam wiesz jak teraz ludzie są do nas nastawieni. Swoją drogą, twój wybawca zniknął tak szybko, że nie zdążyliśmy mu podziękować. Widziałeś jego oczy? Założę się, że też trenował…
- Mój wybawca? „Nasz”, chciałeś powiedzieć. Nie, jakoś nie miałem czasu i ochoty patrzeć mu w oczy. Dobrze, że malcy tego nie widzieli. Zajęci swoimi „Playboksami”…
 
***
 
Jechali już dobry kwadrans. To, że pociąg jest w ruchu można było wywnioskować tylko po zmieniającym się krajobrazie za oknem. To była jedna z pozostałości po Unii Europejskiej. W całym kraju udało się wymienić torowiska na nowe. Odlewane ze specjalnych stopów, łączone najnowszą technologią, zgodnie z europejskimi standardami, nie krzywiły się, nie powodowały drgań i wreszcie umożliwiały pociągom rozwijanie prędkości, do jakich te zostały stworzone.
Drużynowy rozmawiał z harcerzami w sąsiednich przedziałach za pomocą wideofonu, których trzy sztuki dostali na początku roku harcerskiego od Urzędu Miasta. Oboźny zamyślił się patrząc w okno. Wspominał rodziców. Pamiętał jak ucieszyli się, kiedy zdecydował, że chce zostać harcerzem. Był wtedy dzieckiem, ale oni umiejętnie podsycali w nim fascynację tym ruchem. Kiedy był w gimnazjum, w jego szkole ogłoszono zapisy do nowopowstającej drużyny. Nie zastanawiał się długo. Był zachwycony. Pół roku później złożył przyrzeczenie i dostał krzyż harcerski. Niedługo się nim cieszył…
Spokojny nastrój podróży i zbyt szybki do powstrzymania tok myśli oboźnego przerwało pukanie do drzwi przedziału. Oboźnemu przemknęło przez myśl, że po raz drugi ktoś go dzisiaj wybawia z opresji. Tym razem łza nie miała szans. Drużynowy nacisnął guzik w poręczy fotela i drzwi rozsunęły się niemal bezszelestnie. Chłopcy ku swemu zaskoczeniu zobaczyli mężczyznę, który przed dwudziestoma minutami uratował Oboźnego i – czego nie mógł się domyślać – całą ich wyprawę. Tym razem jego przenikliwe oczy zdawały się uśmiechać dobrodusznie.
- To jeszcze raz ja. Przepraszam, ale cały pociąg jest szczelnie załadowany, a przed nami szmat drogi. Mieliśmy z żoną wykupione miejscówki, ale okazało się, że nieważne. Może znalazłyby się u panów dwa miejsca?
Pierwszy z zaskoczenia ocknął się drużynowy. Zaprosił mężczyznę. Ten, podziękowawszy skinieniem głowy, wsunął się do przedziału. Teraz mogli przyjrzeć mu się dokładniej. Ubrany był w płócienne spodnie i obcisłą, goretexową koszulkę z krótkim rękawem, która podkreślała jego atletyczną budowę. Na plecach miał szczelnie wypchany, sporej wielkości wór z żaglowego płótna. Zsunął go i wrzucił na półkę obok plecaków chłopców niemal z taka lekkością, jakby odbijał piłkę siatkową. Usiadł. Spojrzał po chłopcach i domyślił się znaczenia ich pytających spojrzeń. 
- Moja żona jest teraz w restauracyjnym – wyjaśnił - Wyślę jej wiadomość gdzie ma mnie szukać, powinna niedługo nadejść – wyjął z kieszeni stary model telefonu komórkowego – Pozwolą panowie, że się przedstawię…
- Właściwie to nie zdążyłem panu podziękować – odezwał się cicho Oboźny, gdy wymienili nazwiska. Ponownie wyciągnął rękę. 
- Zapomnij! – powiedział wesoło mężczyzna, odwzajemniając uścisk. – Nic ci się nie stało? Rzetelnie grzmotnąłeś o tę podłogę…
- Nie. Jestem przyzwyczajony. Ćwiczyliśmy judo w tym roku, ale jednak mnie zaskoczył. Kompletnie zgłupiałem…
- Ćwiczyliście judo? Wy, to znaczy, kto?
Oboźny zawahał się. Jednak widząc, że ma do czynienia z przyjaznym człowiekiem, postanowił kontynuować.
- Nasza drużyna. Jesteśmy harcerzami. Trzeba jakoś zachęcać dzieci do przychodzenia na zbiórki. 
- Harcerze?! No proszę, co za przypadek, że trafiłem akurat do was! – mężczyzna miał tubalny, niski głos, który w tym momencie trudno było odróżnić od śmiechu. – Też byłem harcerzem! Chociaż właściwie powinienem powiedzieć: jestem, bo ponoć harcerzem zostaje się na całe życie. A zostałem nim wieki temu, dokładnie przed trzydziestu pięciu laty. Czynną służbę zakończyłem w stopniu przewodnika.
- Rzeczywiście trzeba trafu – odezwał się Drużynowy. Wydał ostatnie polecenia harcerzom przez wideofon, po czym pozostawił aparat na nasłuchu i włączył się do rozmowy – Dzisiaj ludzie niechętnie się do tego przyznają. 
- Dlaczego? – zdziwił się szczerze Instruktor. 
Drużynowy wymienił z Oboźnym zdziwione spojrzenie.
- Przepraszam, pan chyba dawno nie był w Polsce? – zaryzykował.
- Owszem, ale co to ma do rzeczy?
- Niestety, ma. To harcerstwo, które pamięta pan z początków swojej służby, dzisiaj już nie istnieje. 
- To zrozumiałe. Panta Rhei – słynną filozoficzną formułę Instruktor wypowiedział z uśmiechem. 
- Tak, wszystko się zmienia, ale nie o to chodzi. Dzisiaj harcerstwo w ogóle nie istnieje – wypowiedział ze smutkiem Drużynowy. 
Zanim zaskoczony Instruktor zdołał wydusić słowo, ponownie rozległo się pukanie. Drzwi otworzyły się. Do przedziału wsunęła się kobieta, ubrana w identyczne jak u instruktora spodnie i koszulkę. Na plecach miała jednak niewielki plecak zamiast żeglarskiego worka. Była szatynką; jej włosy ledwo sięgały ramion i przyjemnie komponowały się z mocną, lecz naturalną opalenizną. Wyglądała jakby kilka ostatnich tygodni spędziła pod żaglami. Przed sobą dzierżyła tacę z czterema parującymi kubkami. Po przedziale rozszedł się przyjemny zapach, nie tylko kawy…
- Tu jesteście! Wszystkie te przedziały są tak podobne do siebie! - powiedziała z udawanym wyrzutem, lecz jej oczy zdradzały, że jest, podobnie jak Instruktor, pogodnego usposobienia.
Instruktor wstał i odbierając tacę z rąk kobiety, oznajmił tonem odkrywcy Ameryki:
– Wyobraź sobie kochanie, że będziemy jechać w towarzystwie harcerzy! – i dodał w stronę wstających z miejsc chłopców – Poznajcie się: moja żona! Pozwoliłem sobie zamówić kawę także dla was. 
- Dziękujemy, przyda się i nam – uśmiechnął się Drużynowy, całując dłoń kobiety. 
 
***
 
Od wejścia kobiety do przedziału minęło wystarczająco dużo czasu, żeby zdążyli się poznać. Okazało się, że jest w stopniu harcmistrzyni, ale – jak zaznaczył z humorem Instruktor – na wyprawach dowodzi on. Wieść o rozwiązaniu harcerstwa wprawiła ją w szok.
- Harcerstwo nie istnieje?! Tyle lat: wojny, stalinizm, a tu… Jak to możliwe?!
 - To długa i skomplikowana historia – zaczął drużynowy – Zawsze bywały jakieś spory i awantury. O władzę, o ideologię. Jedni uważali się za lepszych od drugich. Ale taka była codzienność, jakoś się z tym żyło. Osiemnaście lat temu odbył się wielki zlot harcerstwa z całego świata, z okazji stulecia tego ruchu…
- Pamiętam, byliśmy z drużyną… – wtrącił Instruktor z nutą melancholii. A może smutku?
- No właśnie. To była wspaniała okazja do wymiany doświadczeń, do rozmów o kulturach, obyczajach. Byli harcerze z całej Europy, Stanów, Kanady, Australii, a nawet z Ekwadoru. No i podczas tego zlotu doszło do poważnego skandalu. Wędrownicy z Francji przyjechali z własnym sprzętem do prezentacji multimedialnych. Wielki ekran, rzutnik, kamery, kolumny, komputery. Zbierali na to trzy lata. Zorganizowali kilka pokazów swoich filmów, jako że byli zapalonymi amatorami kinematografii. Któregoś dnia zginęły im wszystkie laptopy. Ale nie to jest najdziwniejsze. Sprzęt odnalazł się tego samego wieczoru. Niestety… w „gnieździe” komendy zlotu. Przebywali tam nie tylko organizatorzy, złożeni z przedstawicieli trzech głównych organizacji harcerskich w Polsce, ale i zaproszeni goście: premier, minister oraz kilkoro gwiazd kina i estrady. Komputery leżały spokojnie w dwóch prywatnych samochodach, należących do sekretarza zlotu i do delegatów organizacji harcerskiej spoza granic Polski. To była lawina wstydu dla całego harcerstwa, bo niestety, nie udało się tego utrzymać w tajemnicy przed dziennikarzami. Żyli z tego dobry tydzień – dodał z przekąsem. 
- Zaraz, zaraz. Przecież nie trzeba być detektywem, żeby się zorientować, że to prowokacja i to dosyć bezczelna. – powiedział Instruktor. 
- Otóż to – odparł Drużynowy – Szybko okazało się, że nikt z komendy nie mógł tego zrobić. Wędrownicy trzymali sprzęt w swojej furgonetce. Po porannych zajęciach używali tych komputerów, aby opracować wieczorną projekcję filmu o harcerstwie we Francji. Następnie zamknęli je w wozie i poszli na obiad. Ich brak odkryli jakąś godzinę po obiedzie, gdy chcieli wprowadzić kilka poprawek, a więc komputery musiały zostać skradzione krótko po południu.. W „gnieździe” komendy nie było wtedy nikogo, gdyż przed obiadem wszyscy udali się na honorowa rundę po terenie zlotu, zorganizowaną dla gości i wrócili dopiero w porze podwieczorku. W międzyczasie stołowali się gościnnie w innych „gniazdach”. Złodziej mógł działać swobodnie, ponieważ nie zostawiono nawet wartownika. Porzucił laptopy w dwóch samochodach. Nigdy go nie złapano. Do tej pory nurtuje mnie pytanie, czy wybrał auta przypadkowo, czy też dobrze wiedział, do kogo należą. 
- To chyba nieistotne – odpowiedziała Instruktorka – Bardziej intrygujące jest, po co to zrobił?! 
- Też długo nad tym myśleliśmy. Wszystko wskazuje na to, że chciał skompromitować władze harcerskie. Taka masowa impreza z tysiącami uczestników, z gośćmi z pierwszych stron najpoczytniejszych gazet i z dziennikarzami z tychże, była po temu świetną okazją. Co nim kierowało? Może miał dosyć panującej wtedy sytuacji, gdzie na każdym kroku tak chętnie podkreślano czwarty punkt Prawa Harcerskiego, a w praktyce często go lekceważono i to na najwyższych szczeblach? Może miał dosyć sporów jednych z drugimi, dosyć biurokracji i chciał w ten sposób coś zamanifestować?
- No dobrze, ale to chyba nie jest powód zaniku harcerstwa?
- Oczywiście, ze nie. To się nie stało z dnia na dzień, ale ten incydent był kroplą, drążącą skałę. Taką kroplą większą od innych. Wiadomość poszła w świat, staliśmy się pośmiewiskiem Polaków na całym świecie. O wiele bardziej jednak pognębiła nas afera z jedną z instruktorek, u której wyszły na jaw pewne… nazwijmy to: „dziwne” skłonności wobec podopiecznych. Któreś dziecko zwierzyło się rodzicom, ci zaczęli wydzwaniać do innych i powoli, jak po nitce do kłębka, doszli do sedna sprawy. I wtedy się zaczęło...
- Ależ to się nie mieści w głowie! – zawołała instruktorka
- O ile w przypadku zlotowego skandalu sprawę udało się rozwiązać we własnym zakresie, tak tutaj musiał wkroczyć prokurator i sąd, a w konsekwencji wprowadzono do naszych organizacji kuratorów, bo niestety nie była to pierwsza tego typu wpadka. Mogą państwo sobie wyobrazić, jaka to była dla nas antyreklama w połączeniu z tamtym skandalem. A jakby tego było mało, trzy lata temu stosunki między organizacjami uległy znacznemu pogorszeniu, a wręcz mówiło się o daleko idącej niechęci. Nie znam szczegółów, ale podobno poszło o nieuzasadnione i niekonsultowane zmiany w szóstym punkcie Prawa Harcerskiego. Dziennikarze ponownie mieli o czym pisać, bo już przyzwyczaili się, że u nas zawsze znajdzie się ciekawy temat, wystarczy poczekać. Powoli odsuwano się od nas. Światowe organizacje skautowe kolejno dziękowały nam za członkostwo. Ludziom, którzy i tak do tej pory patrzyli na nas, jak na obiekty muzealne, lepiej było nie pokazywać się w mundurach. I w końcu zapadła odgórna decyzja. Organizacje harcerskie zostały uznane za nierozwojowe, generujące zbyt dużo problemów, których nie potrafiły załatwiać bez skandali na cały kraj… i rozwiązane. Zniesiono prawo do umundurowania, do oznak harcerskich, do krzyża… - tu Drużynowy urwał. 
- Teraz rozumiem ten incydent na korytarzu. – rzekł Instruktor. Widać było, że, podobnie jak Instruktorce, trudno mu było to wszystko ogarnąć. Brzmiało to bowiem jak kiepski, primaaprilisowy żart. Niestety: był koniec czerwca.
- No dobrze, ale widzimy was teraz w pociągu z gromadą dzieci, jadących na obóz – wtrąciła Instruktorka. Jej mina zdradzała, że w miarę poznawania faktów, rozumiała z nich coraz mniej. 
- Organizacje nie istnieją, ale ludziom nie można zabrać ich pasji. Większość młodzieży harcerskiej i instruktorów odeszła do innych zajęć, ale zostali ci najbardziej zaangażowani. Nie nosimy mundurów, ani niczego, co przypominałoby o dawnych organizacjach. Bardzo trudno będzie przekonać ludzi, żeby znów nam zaufali. To, że możemy wyjechać na obóz, zawdzięczamy rodzicom naszych harcerzy. To są nasi znajomi. Ufają nam, bo znają nas od dawna. Obowiązują nas nowe, bardzo restrykcyjne przepisy. Z dziećmi jada w przedziałach agenci rządowi, którzy czuwają nad ich bezpieczeństwem. Nam nie wolno do nich wchodzić, stąd ten wideofon. Agenci będą nam towarzyszyć w drodze z dworca na miejsce obozowiska i oczywiście podczas wszystkich zajęć obozowych. 
- Co to za agenci? – zmarszczył brwi Instruktor.
- Rządowa ochrona. Coś jak Służba Ochrony Parlamentu, tylko dla cywili – odparł Oboźny
- Muszą więc być specjalnie przeszkoleni! – Instruktor wyglądał na poruszonego – Widziałem ich wtedy w korytarzu, siedzieli zaraz przy drzwiach przedziału. Musieli widzieć jak napadł na ciebie ten wykolejeniec, dlaczego nie zareagowali?! W dodatku jest ich dwóch, daliby sobie radę o wiele lepiej niż ja!
- Bo my ich nie interesujemy, jesteśmy pełnoletni. Oni maja rozkaz pilnowania dzieci. Oczywiście tylko tych, które maja na liście…
- Ależ to absurd! – głos Instruktora z pewnością docierał już do sąsiedniego przedziału – Albo cała drużyna, albo nikt! Wy do niej też należycie! Przecież to wy macie prowadzić obóz, a jest was tylko dwóch! Co oni zrobią z tymi dziećmi, gdy wam coś się stanie?! Zaraz do nich pójdę i bardzo uprzejmie o to zapytam!
- Daj spokój – Instruktorka powstrzymała wstającego z miejsca małżonka – Oni wykonują tylko polecenia, nic ci nie powiedzą. To pytanie należałoby zadać ich przełożonym. A tak, jeszcze możesz zaszkodzić chłopcom.
- No tak. Masz rację kochanie – rzekł po krótkim namyśle Instruktor i spojrzał na żonę z wdzięcznością. 
- Spokojna uczesana! Tyle już przeszliśmy, to byle pijak nam niegroźny! – rzekł wesoło Oboźny, mrugnąwszy porozumiewawczo do Instruktora. 
 
***
 
- Przepraszam, czy długo nie było państwa w kraju? – spytał drużynowy. 
– Sporo – rzekł Instruktor – Ostatnie trzydzieści lat spędziłem w Kanadzie. Z początku często odwiedzałem Polskę. Najpierw sam, później z moją przyszłą żoną. Ale potem pojawiły się dzieci i czasu było coraz mniej. Teraz syn i córka ułożyli sobie tam życie, a my, niepoprawni romantycy, wracamy na stare śmieci – uśmiechnęli się oboje do siebie. 
– Jedziemy do Giżycka, gdzie kupiliśmy dom z niewielką działką na przedmieściach. Ja będę uczyć francuskiego w miejscowej podstawówce, a mąż ma zapewnioną pracę w tartaku – dodała Instruktorka
- I zamienił druh kanadyjski raj na polską niepewność, w dodatku z tak ciężką pracą?! – zdumiał się Oboźny
Oboje uśmiechnęli się. 
- Ameryka nie jest rajem, a jeśli ktoś będzie wam to wmawiał, to będzie znaczyło, że albo tam nie był, albo kłamie. Zamieszkanie w Polsce było naszym marzeniem. Przez ostatnie trzydzieści lat nie było dnia, żebym nie myślał o tej chwili. Na spełnienie marzeń trzeba zapracować, ale pod żadnym pozorem nie wolno z nich rezygnować. Pracowaliśmy na to długimi latami. Nie tylko wykonując swoją pracę zawodową, ale przede wszystkim, zabezpieczając przyszłość naszych dzieci i swoją. A ciężka praca towarzyszy mi już wiele lat. Wcale się jej nie boje, a nawet się lubimy – zaśmiał się Instruktor.  
- Teraz rozumiem państwa zdziwienie naszymi opowiadaniami. A jak wygląda harcerstwo w Kanadzie? 
- No cóż… - Instruktor sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, od czego zacząć – Kiedy wyjechałem z Polski, miałem pewne opory, aby wstąpić do tamtejszego harcerstwa. Byłem bardzo przywiązany do swojego pierwszego hufca, do zbiórek w sobotnie popołudnia, do naszej bazy letniej… W dodatku, kiedy na nowej ziemi zasięgałem języka, często słyszałem, że tam na zbiórkach mówią po angielsku albo po francusku. To mnie zniechęciło do reszty. Nie, nie bałem się barier komunikacyjnych, bo w obydwu językach już wtedy całkiem dobrze się porozumiewałem. Chodziło o zasadę… Któregoś razu jednak przemogłem się i pomyślałem, że spróbuję. Wciągnęło mnie to szybko. Okazało się, że młodzieży owszem, łatwiej rozmawiać w obcych językach, których nauczyli się w szkołach, ale instruktorzy skrzętnie pilnowali, aby w czasie zbiórek mówiono po polsku. Z czasem zacząłem sam organizować zbiórki. Z gromadą znajomych założyliśmy drużynę wodną. Młodzieży przybywało, chociaż z naturalnych przyczyn, polskich dzieci jest tam o wiele mniej niż tutaj. Bardzo dużą rolę odgrywali rodzice, którzy wozili dzieci nie tylko na zbiórki, ale i na biwaki, i obozy. Ze względu na rozmiary terytorialne Kanady, nierzadko przejeżdżali tysiąc kilometrów w jeden weekend. Bez nich nie mielibyśmy szans na sprawną działalność. Fascynujące jest też to, że można tam spotkać nieprzeciętnych ludzi z różnych okolic Polski i z różnych jej okresów historycznych. Mieliśmy w drużynie instruktora, który był harcerzem jeszcze przed wojną. Najpierw spędził z rodziną dwa lata na Syberii, a później walczył w powstaniu. Spędziliśmy wiele nocy słuchając jego opowiadań. Nie macie pojęcia jak dobrze wszystko pamiętał. Szkoda tylko, że do działania w harcerstwie jest tam tak mało chętnych. 
- To mniej więcej jak teraz u nas! Harcerzy mamy raptem dziesięcioro, rodzice pomogli nam zorganizować wyposażenie na obóz, a miejsce, gdzie mamy się rozbić jest własnością jednego z nich! Tylko pociągi wożą nas jak dawniej – uśmiechnął się Oboźny.
- No właśnie – potwierdził z poważną miną Instruktor. – Jesteście pionierami harcerstwa jak kiedyś my, tam daleko. Dlatego nie zgodzę się z tym, co mówiliście o zaniku harcerstwa. Ono będzie istnieć tak długo, jak długo będzie działał choć jeden zastęp. 
- I co się dzieje teraz z druha drużyną? 
- Zapisała się na stale w historii harcerstwa zagranicznego. Zostało po niej trochę artykułów w gazetach, mnóstwo zdjęć i wspomnień. Ale najważniejsze, że nasi wychowankowie przeżyli dzięki nam kawał fajnej przygody. U nas nauczyli się żeglować, budować szałasy i radzić sobie w sytuacji, kiedy zamokną buty, a mama jest setki kilometrów dalej. Pamiętam jak raz, podczas akcji letniej, popłynęliśmy indiańskimi kanu na biwak, na wyspę położoną pośrodku jeziora. Kiedy wyrzuciliśmy cały nasz ekwipunek na plażę, okazało się, że oboźny, który był odpowiedzialny za prowiant, zwyczajnie zapomniał go zabrać z obozu. Wracać? Na wyspę płynęliśmy sześć godzin, z kilkoma przystankami po drodze. Wszyscy padali ze zmęczenia. Poszliśmy więc spać bez kolacji, a później już nikt o tym nie myślał. Żywiliśmy się roślinami i owocami leśnymi. Rarytasem okazały się ryby, które harcerzom udało się złowić. Pokazaliśmy im jak je oprawić i przyrządzić na ognisku. Myślicie, że chcieli wracać do obozu? Ostatniego dnia prześcigali się w pomysłach jak „zgubić się” w głuszy i zostać tam na zawsze! Nie wiem czy wspominaliby ten biwak tak samo, gdybyśmy mieli ze sobą schab przygotowany przez kucharza do pieczenia i konserwy. 
- Ale dlaczego drużyna przestała istnieć?!
- Nie tylko drużyna, ale całe harcerstwo w Kanadzie. Biurokracja i ogólny brak zgody. Prawie każdy rwał się do rządzenia, zamiast pilnować swojego miejsca w szeregu. Do tego doszły archaiczne metody, w których brakowało ducha czasu. Zniechęceni ludzie zaczęli odchodzić, przestano dbać o nabór młodzieży, a stąd już prosta droga do końca. Mniej więcej jak u was. Z ta różnicą, że wam jeszcze zależy, a u nas czegoś zabrakło…
 
***
 
Pociąg zatrzymał się na malej stacyjce z niewielkim budynkiem dworca, wykonanym z czerwonej cegły. Małżeństwo Instruktorów przez okno przyglądało się drużynie stojącej na peronie. Drużynowy z Oboźnym sprawnie zarządzili zbiórkę i zaczęli rozdzielać ekwipunek między dziewczęta i chłopców, którzy jeszcze dzisiaj mieli rozpocząć swój pierwszy harcerski obóz. Z boku uważnie przyglądało im się dwóch mężczyzn w czerni. Właśnie Oboźny wydał komendę zwrotu i wymarszu, gdy pociąg lekko szarpnął i zaczął się wolno toczyć w dalszą drogę. 
- Chłopcy! – zawołał Instruktor w stronę machających postaci, które coraz szybciej się oddalały – Pamiętajcie: jeśli nie wy, to nikt! Udanego obozu! Czuwaj!
 
 
Montreal, 23 grudnia, 2008 r.
 
Wszystkie występujące i opisywane w niniejszym opowiadaniu postaci są wytworem mojej wyobraźni, z wyjątkiem – mam nadzieję – Instruktora. Również wydarzenia i opisy, które tu zawarłem, powstały w mojej głowie i ich ewentualne podobieństwo do sytuacji rzeczywistej jest czysto przypadkowe. Za przyszłość, niestety, nie gwarantuję…
 
pwd Marcin Śmigielski