hm. Marek Frąckowiak

Wielka sala, mnóstwo zaaferowanych ludzi, ktoś coś głośno mówi, większość zebranych słucha, część rozmawia, przez szerokie drzwi wciąż ktoś wchodzi lub wychodzi, kilka osób robi zdjęcia, niektórzy spoglądają na ekran pokazujący to, co mają przed sobą, ktoś na parapecie je drugie śniadanie, z tylnych rzędów słychać popłakiwanie dziecka na kolanach mamy...

W kącie sali na stole, obok którego nie patrząc przebiegają śpieszący się do ważnych spraw uczestnicy imprezy, leży nieduże pudełko, na które – choć jest nawet niebrzydkie - od wielu godzin nikt nie zwraca uwagi. Wiecie co to za obrazek? To kolejny dzień dziesiątego zjazdu ZHR. A smutne, zapomniane pudełko na stole w kącie to relikwie bł. Wincentego Frelichowskiego. Uczestnicy zjazdu przypominają sobie o nich raz jeszcze. Oto kolejny obrazek. Nowo wybrany przewodniczący ZHR całuje rąbek sztandaru organizacji, a zza sztandaru wysuwa się ręka kapelana, który podaje do ucałowania relikwiarz. Ale co to? Przewodniczący prostuje się z godnością, omija wzrokiem święte pudełko i odwracając się przechodzi do następnego punktu programu. Jak to możliwe? Jest przecież chrześcijaninem, gdyby nim nie był, nie mógłby – w myśl aktualnego statutu ZHR – być nie tylko przewodniczącym, ale w ogóle instruktorem ZHR. Tak, jest chrześcijaninem, ale… protestantem, nieuznającym kultu relikwii. A może – prawosławnym, czczącym wprawdzie relikwie, ale akurat nie te – nie Frelichowskiego?

Ten drugi obrazek to, oczywiście, fikcja. Wybrany na dziesiątym zjeździe przewodniczący jest katolikiem i podsunięty mu relikwiarz bł. Wincentego ucałował. Ale przecież mógłby być ewangelikiem. A może realia ZHR-u są już takie, że gdyby nie był katolikiem, to i przewodniczącym na pewno nie zostałby? Rozmawiałem przed rokiem z niewidzianym przez lata Michałem Bobrzyńskim. Tym, którzy go nie znają, wyjaśniam: Michał to główny twórca lubelskich „Zawiszaków”, z których powstało Stowarzyszenie Harcerstwa Katolickiego „Zawisza”, jeden z niewielu znanych mi współcześnie instruktorów harcerskich będących prawdziwymi pedagogami, zdolnych tworzyć i koncepcje wychowawcze i organizacje. Michał był zawsze zwolennikiem tworzenia harcerstwa katolickiego (jako jednego z nurtów harcerstwa). Kiedy spytałem go, czy nadal działa w „Zawiszakach”, stwierdził, że „Zawisza” jest obecnie nawet dla niego zbyt „konfesyjna” i dodał: „Takim harcerstwem katolickim, jakim ja widziałem „Zawiszę”, dziś jest ZHR”.

Można, oczywiście, dyskutować, czy to trafna ocena lub czy taki kierunek zmian w ZHR jest dla organizacji dobry, czy nie. Nie ulega jednak wątpliwości, że ZHR to dziś inna organizacja, niż ta, która powstała w roku 1989. Tę ewolucję nieco innymi słowy opisał Hosi w poprzednim numerze „Pobudki”, pisząc o różnicy między katolicką organizacją wychowawców a organizacją wychowawców katolickich. Takie ujecie opisuje jednak już tylko przedostatni etap ewolucji. ZHR w swych pierwszych latach był bowiem organizacją, która wychowując zgodnie z zasadami etyki chrześcijańskiej, była jednak otwarta dla wszystkich. Nawiązując do BP, ten skauting był z Bogiem, ale pragnął ogarniać wszystkich, przyciągając ich (a nie zaganiając) do Boga. Wspomniałem wyżej, że Hosi opisał przedostatni etap ewolucji ZHR. Obawiam się bowiem, że dziś ZHR jest już co najmniej na początku etapu kolejnego, etapu swoistej „religii urzędowej” lub może raczej „urzędniczej”.

Przykładów na to można by przytaczać wiele, ja wspomnę o dwu, obu z tego samego dnia ostatniego zjazdu. Pierwszy już opisałem: to historia smutnego pudełka, czyli używania relikwii w niewłaściwym, moim zdaniem, otoczeniu i w sposób niezgodny z zasadami organizacji i charakterem uroczystości. Drugi przykład, to sprawa projektu nieszczęsnej „sex-uchwały”, którą dyskutowano i głosowano na tym samym zjeździe. Dla informacji tym którzy na zjeździe nie byli: uchwała miała dotyczyć „postępowania przełożonych wobec harcerek i harcerzy, harcerek starszych i harcerzy starszych oraz instruktorek i instruktorów łamiących Prawo Harcerskie”, a w istocie zajmowała się sprawami takimi, jak „życie w związku niesakramentalnym” czy „sypianie dwóch osób odmiennej płci nie będących małżeństwem we wspólnym namiocie lub pomieszczeniu podczas obozów, biwaków, kolonii, czy odwiedzin”. Samej tej uchwale warto być może poświęcić osobny felieton, z uwagi na jej treść i na to, że tak wielu instruktorów w dobrej wierze (w co ja chciałbym wierzyć) proponowało i broniło projektu tak nieharcerskiego z ducha i tak kuriozalnego w treści i formie. To naprawdę jak ciąganie tygrysa za wąsy: i śmieszne i straszne. Ale projekt uchwały najlepiej podsumowali sami uczestnicy zjazdu, odrzucając go ogromną większością głosów. To, co mnie najbardziej przy tej okazji zaniepokoiło, to przebieg dyskusji. Dyskusji, w której nawet zdecydowani przeciwnicy projektu, wyraźnie obawiali się nazwać rzecz po imieniu i jasno stwierdzić, że projekt jest zły i należy go w całości odrzucić. Odważył się na to bodaj jeden. Pozostali zdobyli się tylko na próbę łagodzenia niektórych sformułowań. Widać w tym było lęk przed posądzeniem o zbytni radykalizm, przed oskarżeniem o szarganie świętości i obronę niemoralności. A tu, drodzy druhowie, o braku mądrości rzecz była! Pojawił się jednak mechanizm, który znamy skąd inąd: obawa przed powiedzeniem głośno tego, co niemal wszyscy wiedzą i czują, i mówią sobie cicho. Autocenzura, która jest tym następnym etapem po wdrażaniu cenzury – marzenie każdego ideologicznego aparatu, niezależnie od jego barwy. Zaprzeczenie postawy harcerskiej i… chrześcijańskiej. A to już nie jest zabawa z tygrysem, to już nie śmieszne, to tylko straszne…

hm. Marek Frąckowiak