Znacie na pewno takie rosyjskie powiedzenie: eto kak tigra za usy trogat’ – i smieszno, i straszno… Przyglądając się od lat z boku temu, co dzieje się z ZHR-em i w ZHR-ze bardzo często mam podobne odczucie. Luksus takiego przyglądania się z boku przyjemnie wyostrza spojrzenie. Może czasem nadmiernie, ale może właśnie pozwala dostrzec dziwności i śmieszności, które trudno czasem dostrzec tym, co borykają się z nimi na co dzień i tkwią w nich. A na pewno trudniej im je nazwać. Zwłaszcza tym, którzy w ZHR-e dorastają, wśród zachowań i mechanizmów, które znają „od zawsze”, nie przychodzi im więc do głowy, że to „od zawsze” wcale takie stare nie jest, a na pewno nie jest normalne. Dlatego w kolejnych numerach „Pobudki” spróbuję niektóre z takich zhr-owskich dziwactw opisać.

Ot, pierwsza z brzegu sprawa, która mi się nasuwa, a która zadziwia i bawi mnie od dawna. Traktowanie stopni harcerskich i instruktorskich.

Posłałem swego czasu jakiś tekst do „Pobudki” i zobaczyłem, że w sieci pojawił się z podpisem „hm. Marek Frąckowiak, HR”. Nie zdziwiła mnie nawet bardzo ta wielość tytułów, bo w dzisiejszych czasach taka moda, by nie tylko w nauce ale i np. w biznesie opatrywać nazwisko każdym możliwym skrótem. Od dawna też obserwuję „zhr-owską” modę na dopisywanie instruktorom stopni harcerskich, jak więc wspomniałem – zdziwiony nie byłem. Ale wygłupiać się nie chcę (przynajmniej nie tak), poprosiłem więc, by tego HR-a jednak usunąć.

Dlaczego? Otóż uważam, że dopisywanie instruktorom stopni harcerskich – zwłaszcza tych niższych niż najwyższe - nie tylko zabawnie wygląda, ale też świadczy o niezrozumieniu (żeby nie powiedzieć – wypaczeniu) idei stopni.

Instruktor bowiem, to ktoś, kto ma już umiejętność i „moc” wychowywania harcerzy. Ktoś, kto nie tylko w hierarchii służbowej jest o szczebel wyżej, ale przede wszystkim w swym rozwoju – osobowym, harcerskim itd. – osiągnął już poziom wyższy, niż określany przez harcerskie stopnie. Osiągnął i uzyskał potwierdzenie tego przez swą harcerską „władzę” – właśnie poprzez nadanie mu stopnia instruktorskiego. Stopień ten oznacza bowiem, że instruktor to wszystko, co określają wymagania na stopnie harcerskie, już osiągnął, wie i potrafi. I nie ma tu znaczenia, czy rzeczywiście wszystkie te stopnie zaliczał, odbywając kolejne próby i biegi. Jeśli nawet przyszedł do harcerstwa później, niż jego koledzy i choćby z braku czasu na kolejne roczne próby lub z racji wieku nie wszystkie szczeble od młodzika do HR przeszedł – to ci, którzy przyznają mu stopień instruktorski, uznają, że wiedzę i umiejętności harcerskie posiadł i – przekroczył. Że sam już może wychowywać i mianować na stopnie harcerzy.

Stopnie harcerskie i instruktorskie nie układają się bowiem na liniach równoległych. To kolejne stopnie rozwoju. Kolejne! Nie można być podharcmistrzem i harcerzem orlim. Nie można być przewodnikiem i ćwikiem. Jeśli ktoś zostaje przewodnikiem, to znaczy, że wszedł na stopień wiedzy i odpowiedzialności ponad harcerza Rzeczypospolitej, bez względu na to, czy istotnie formalnie ten stopień zdobywał. A jeśli wiedzy, umiejętności i charakteru harcerza RP nie ma – to nie powinien być przewodnikiem, To jest właśnie odpowiedzialność tych, którzy instruktorów mianują. Wychowawców, nie urzędników!

Sądzę, że to przedziwne „wywyższenie” stopni harcerskich – de facto ponad instruktorskie – ma swoje korzenie jeszcze w latach 70- i 80-tych. W czasach, gdy stosunkowo nieliczne środowiska harcerskie zdobywały (można rzec „kultywowały”) tradycyjne stopnie harcerskie w organizacji używającej stopni o zupełnie innych nazwach i wymaganiach. W Warszawie na Mokotowie było to np. tak, że kiedy najwyższy stopień starszoharcerski w ZHP nazwał się „sprawny”, w niektórych drużynach funkcjonowały stopnie przedwojenne. Tak było w Czarnej Jedynce, Czarnej Siedemdziesiątce, nieco później w Błękitnej Czternastce. Ale ówczesne „odzyskiwanie prawdziwych stopni” wiązało się z pełnym nieśmiałego szacunku, niemal nabożnym stosunkiem do tradycji, co powodowało przedziwne deformacje systemu stopni. Otóż w drużynach starszych (wędrowniczych według dzisiejszej terminologii) stopniom o poważnych, straszoharcerskich wymogach, nadano młodszoharcerskie nazwy. I tak licealiści zdobywali młodzika, wywiadowcę i ćwika, z wielką dumą (zasłużoną na ogół) wynosząc się ponad „pioniera” i „sprawnego” z oficjalnego systemu. Nawet wówczas, gdy czasem w „sąsiednich” drużynach, całkiem niezłych niekiedy, pod te PRL-owskie nazwy wkładano wcale nie niższe wymagania, nie mające, oczywiście, nic wspólnego z tymi oficjalnymi. A co z harcerzem orlim i harcerzem Rzeczypospolitej? HO funkcjonował, owszem, jako swego rodzaju stopień honorowy, przyznawany czasem – rzadko – szczególnie zasłużonym druhom. O świętym harcerzu Rzeczypospolitej nikt nawet nie śmiał marzyć.

Oczywiście ten mokotowski sposób traktowania stopni w innych środowiskach zapewne wyglądał inaczej. Ale w większości wypadków podobnie nabożny był stosunek do „przedwojennych” stopni. To zrozumiałe w owych czasach, gdy takie ćwikowo-orle wyspy wynurzały się z morza „sprawnych pionierów”. Ale w efekcie po latach doprowadziło to do zwichnięcia natury stopni harcerskich, zwłaszcza tych starszych – HO i HR. Zamiast być kolejnymi szczeblami rozwoju harcerza, osiąganymi w naturalny sposób w kolejnych latach w drużynie, a przede wszystkim w wieku odpowiednim dla tych stopni – stały się one nieomal czymś w rodzaju doktoratu honoris causa.

Prowadzić to może do śmiesznych sytuacji gdy drużynę prowadzi np. pwd HO, a jego wychowankowie zdobywają stopnie HR. Sytuacji śmiesznych, ale przede wszystkim strasznych. Dotyka to bowiem kwestii fundamentalnej dla harcerstwa: roli systemu stopni i roli drużynowego.

Hipotetyczna sytuacja (nie wiem, czy często spotykana, mam nadzieję, że zdarza się niezwykle rzadko), gdy drużynowemu do jego stopnia instruktorskiego dopisuje się stopień niższy niż HR, znaczy bowiem, że nie posiadł on jeszcze całej wiedzy harcerskiej i umiejętności, których ma uczyć swoich harcerzy. Że być może zabłądzi w lesie albo nie potrafi zrobić czegoś, co potrafią już młodsi od niego zastępowi i przyboczni. A to przecież on powinien ich tego uczyć, on powinien przyznawać im stopnie potwierdzające ich harcerskie dorastanie!

Wiem, wiem, powiecie: od tego są właśnie kapituły stopni HO i HR. A ja twierdzę, że istnienie tych kapituł to właśnie rezultat owego wynaturzenia systemu stopni, prowadzący do degradacji najważniejszej w harcerstwie funkcji – drużynowego. Stopnie harcerskie powinno zdobywać się w drużynach a przyznawać je powinien drużynowy – mistrz, opiekun, wychowawca, starszy brat harcerzy. Ten, który ich zna najlepiej, który potrafi ich lepiej niż ktokolwiek ocenić i zachęcić do zdobywania kolejnych stopni. System stopni to przecież podstawowe narzędzie drużynowego. Wszystkich stopni – od młodzika po HR-a. Odbieranie mu tego narzędzia poprzez tworzenie ponaddrużynowych kapituł stopni harcerskich jest odbieraniem drużynowemu poważnej części możliwości oddziaływania i podważaniem jego autorytetu.

Czy taki skutek był zamierzony? Czy to celowe odbieranie „mocy” drużynowym? Przenoszenie punktu ciężkości organizacji harcerskiej z drużyn na ponaddrużynową „administrację”? Wierzę, że nie, że to tylko spadek po „czasach górnych i chmurnych”, gdy w nienormalnych warunkach tworzono nadzwyczajne mechanizmy kształcenia kadry. Ale to, co było konieczne w tamtych czasach, w normalnym harcerstwie staje się chorobą. Poważną i, niestety, przewlekłą. Skutki są i śmieszne, i straszne. Jak ciąganie tygrysa za wąsy…


Marek Frąckowiak, hm.