pwd. Marysia Jedlikowska
 
Bardzo się bałam tego wyjazdu. Po wcześniejszych wyjazdach zimą na Ukrainę wiedziałam jak to jest spać w namiocie na śniegu i marznąć, chodzić po górach w trudnych warunkach i nosić ciężki plecak. Z drugiej strony góry mają w sobie coś co przyciąga, co nie pozwala za długo siedzieć w domu, dlatego mimo wszystko w końcu zdecydowałam się na wyprawę na najwyższy szczyt Europy wraz z trzema towarzyszami - Grześkiem, Adamem i Tatą Adama.

Szczerze powiedziawszy miałam ten komfort, że nie musiałam się zbytnio przejmować przygotowaniami do wyjazdu. Adam i jego Tata już wcześniej zdobyli ten szczyt, znali miejsca i warunki które nas czekały.

26.07 o godz 18.00 wróciłam do domu po dwudziestu czterech dniach obozu. Następnego dnia wstałam o 7 rano, poszłam do kościoła, zrobiłam zakupy, wypiłam dużą dobrą kawę i o 12.00 siedziałam już w samochodzie jadąc w stronę Francji. Podróż właściwie całą przespałam próbując zregenerować się po obozie - na miejsce dojechaliśmy po 20 godzinach jazdy.

 Poniedziałek spędziliśmy na zwiedzaniu Chamonix - miejscowości leżącej u podnóża Mount Blanc. Przepakowaliśmy się tak, by na górę zabrać tylko to co będzie nam na pewno potrzebne, podzieliliśmy sprzęt, zaplanowaliśmy jedzenie na 5 dni. Spaliśmy na polu namiotowym, położonym tak wspaniale, że otwierając namiot widziało się całe pasmo Alp. Niemal 100% mieszkańców tego pola to wspinacze bądź osoby ruszające na Mount Blanc, tak więc atmosfera była prawdziwie górska, a tuż obok spacerował sobie osioł, który ryczał o każdej porze dnia i nocy.

We wtorek wstaliśmy ok. godziny 6 - o 7.30 ruszała pierwsza kolejka, która miała nas zabrać z doliny. Zdążyliśmy jeszcze znaleźć miejsce gdzie wypiliśmy ostatnią normalną kawę (nie 3w1 co nas czekało przez kolejnych parę dni), spojrzeliśmy na górę i ruszyliśmy. Chamonix leży na wysokości 1000 m n.p.m. - kolejką La Chalette wjeżdża się wysokość 1801 m. Następnie można się przesiąść w zębatą kolejkę Tramway du Mont Blanc, który rozwozi turystów w różne miejsca wzdłuż grzbietu. Tym sposobem dostaliśmy się na wysokość 2372. Przed nami rozciągał się cudowny widok - alpejskie łąki pełne kwiatów, małe strumyczki, kamienie a powyżej masyw Mount Blanc. Pierwsze parę godzin przeszliśmy w strasznym upale - początkowo po łąkach, a następnie po wielkich kamieniach. Im wyżej tym bardziej wieje, choć chłodno wcale nie było. Mnie zaczęła dopadać choroba wysokościowa. Na szczęście w bardzo małym stopniu, choć uczucie, że ma się ochotę wymiotować cały czas mi towarzyszące, ból głowy, zadyszka i trudności z oddychaniem nie ułatwiały marszu.

Po południu dotarliśmy do schroniska Tête Rousse  (3167 m. n.p.m.) - jest to dość niedawno zbudowany obiekt, który różni się jednak od polskich. Wystrój nie ma naszego górskiego charakteru - jest to jedynie czyste, ciepłe miejsce, z dużą salą, w której można odpocząć i pomieszczeniami do spania. Niestety nie ma bieżącej wody, a ceny jak można się domyślać są naprawdę wysokie. My, jak i wiele innych osób nocowaliśmy w namiotach, które rozbijaliśmy na kamiennych platformach znajdujących się nieopodal. Choć na miejsce dotarliśmy wcześniej dzień do końca nie był pozbawiony wrażeń, gdyż pierwszy raz w życiu widziałam schodzącą lawinę oraz akcję śmigłowca, który zabierał poszkodowane osoby. Bardzo wyraźnie widać było również drogę, którą mieliśmy przebyć następnego dnia. Ścieżka pięła się stromo pod górę, aż do kolejnego schroniska. Stojąc na dole wydawało się, że jest to relatywnie krótki odcinek jednak następny dzień miał pokazać, że pozory mylą...

Ze względu na bezpieczeństwo poruszania się w środę wstaliśmy o 4 rano. Tego dnia mięliśmy wspinać się po kamiennych blokach, miejscami ośnieżonych lub oblodzonych. Gdy śnieg jest zmrożony wtedy jest dużo mniejsze ryzyko, że będzie osuwał się śnieg a wraz z nim kamienie.

W godzinę udało nam się zebrać i zwinąć namioty. Po przejściu parudziesięciu  metrów okazało się niestety, że ból głowy wcale nie przeszedł, a że podejście wcale nie jest takie proste. Mimo wszystko atmosfera była super - cisza, spokój, szarzejący dzień, wyłaniające się zarysy góry... Po jakimś czasie doszliśmy do najtrudniejszego momentu dnia - do kuluaru. Musieliśmy ztrawersować wgłębnie szerokości ok. 30 m środkiem którego płynął potok. Było to wypełnione śniegiem, lodem, żwirem i osuwającymi się wraz z wodą kamieniami. Poprzedniego dnia widzieliśmy ludzi, którym w tym miejscu leciały na głowę wielkie kamienie, którzy zjeżdżali w dół... Na Mount Blanc nie ma jednakowoż innej drogi, tak więc i my musieliśmy założyć raki i jakoś to przejść. Dla mnie było to naprawdę duże wyzwanie - trzeba iść szybko i precyzyjnie, bo każdy źle postawiony krok może się źle skończyć.  Dawno już nie byłam na niczym tak skupiona ;)

Reszta drogi wiedzie niemal prosto do góry. Miejscami pomagają w tym stalowe liny, których się można przytrzymać. Często się jednak zdarza, że osoba powyżej strąci niechcący kamyk, który stanowi duże zagrożenie dla wszystkich pod nią. Kolejny stresujący moment przeżyłam gdy usłyszałam krzyk zwiastujący, że ktoś przez nieuwagę właśnie to zrobił, przywarłam do ściany i zobaczyłam czarne coś lecące z góry kawałek ode mnie. Po chwili okazało się, że był to jedynie śpiwór w czarnym pokrowcu, ale strach był i tak.

Około godziny 10 znaleźliśmy się przy schronisku de l'Aig du Gouter na wysokości 3817 m.  Przed nami rozpościerało się pole śnieżne, a w oddali cała panorama Alp. Dziwne to było uczucie, gdy organizm mówił ci, że czas na obiad, gdy się miało poczucie, że już się tyle danego dnia zrobiło, zobaczyło a tak naprawdę to dzień się dopiero zaczyna. Tak czy siak do godziny 19.00 drzemaliśmy, rozmawialiśmy, jedliśmy, robiliśmy zdjęcia i zbieraliśmy siły na atak szczytowy. W schronisku cisza nocna trwa od 20.00 do 2 rano (o tej godzinie zaczyna grać muzyka, wszyscy się zbierają i zaczynają pakować). Noc spędzona tam nie należy do najprzyjemniejszych, gdyż na małej przestrzeni śpi po prostu tłum osób - wszyscy są ściśnięci, przeszkadzają sobie nawzajem, leżą na stołach, ławach, na podłodze (a i tak dobrze jak się ma miejsce leżące). W schronisku przeważają mężczyźni - a właściwie na ok. 50 facetów przypada jedna, może dwie kobiety. My zdecydowaliśmy się znowu na nocleg w namiocie. O ile poprzedniej nocy było całkiem ciepło, o tyle tej po tym jak zaszło słońce to zdarzało mi się budzić z zimna. Dlatego gdy o 2 zadzwonił budzik całkiem się cieszyłam, że trzeba wstać - jak się człowiek rusza to mu cieplej.

Tym razem zebranie się zajęło nam jeszcze więcej czasu - przepakowanie się by na szczyt wziąć tylko jeden plecak z potrzebnymi rzeczami, zwinięcie namiotu, odniesienie wszystkiego do schroniska, przyodzianie się we wszystko po kolei - polary, kurtkę, uprząż, raki, trwało półtorej godziny. Nigdy wcześniej nie chodziłam po górach w takim sprzęcie, dlatego otrzymałam krótki instruktaż jak posługiwać się czekanem, jak powinna być napięta lina - sprawdziliśmy, że wszystko działa i ruszyliśmy. Uwierzcie, że widok był niezapomniany - w dole było widać światła Chamonix, a od schroniska po kraniec wzniesienia ciągnął się sznur światełek (czołówek ludzi wędrujących na szczyt). Dla mnie taka kolejka ludzi była ogromnym minusem. Wydeptana ścieżka jest jedna - jeśli idziesz tempem szybszym niż poprzednicy musisz ich wyminąć brnąc w kopnym śniegu. Wszyscy idą powiązani liną w zespoły dwu, trzy, czteroosobowe, i takie mijanie jest naprawdę męczące.

Po paru godzinach takiego marszu pogoda zaczęła się mocno psuć - mgła gęstniała, wiatr wiał coraz silniej i zaczął sypać śnieg. Część osób zaczęła zawracać, ale my szliśmy dalej. Żeby nie zapędzić się za daleko ustanowiliśmy sobie limit, po którym o ile pogoda się nie poprawi to zawrócimy. W między czasie jedni nas wyprzedzali, ale większość jednak schodziła w stronę schroniska. Niestety i my byliśmy zmuszeni podjąć taką decyzję.  Ciężko jest wracać, gdy jest się blisko szczytu. Mimo wszystko uznaliśmy, że tak będzie rozsądniej - gdyby śnieg zasypał ścieżkę, to moglibyśmy mieć naprawdę trudności z powrotem, zwłaszcza, że słońce jeszcze nie wzeszło a mgła wcale się nie rozchodziła. I znowu ok. 11 znaleźliśmy się przy Goûter  - w punkcie wyjścia.

Z żalem było patrzeć na to gdy po paru godzinach wróciło parę osób mówiąc, że zdobyli szczyt. Choć z drugiej strony my mieliśmy jeszcze jeden dzień w zapasie i postanowiliśmy spróbować jeszcze raz.

W południe słońce było tak gorące, że siedziałam na karimacie jedynie w koszulce na ramiączkach - lecz tylko w miejscu osłoniętym od wiatru. Wystarczyło, że wstałam zza śnieżnego murka to wiatr mroził dosłownie w parę sekund. Reszta dnia minęła spokojnie, choć ponieważ zapowiadali burze i załamanie pogody to z ok. 30 namiotów zostało 5 w tym dwa nasze.

W piątek budzik zadzwonił o 1 rano. Postanowiliśmy maksymalnie wykorzystać dobre warunki jakie stwarza noc. Zwłaszcza, że w oddali widzieliśmy chmury i walące pioruny - ale liczyliśmy na to, że zdążymy zanim wiatr przywieje burzę w nasze rejony. Tak samo ujrzeliśmy kolejkę ludzi, choć na szczęście mniejszą. Pierwsze pole śnieżne przeszliśmy bez większych problemów. Za wzniesieniem zobaczyliśmy ostatnie przyjazne miejsce - schron Vallot - zwyczajną metalową budę, w której nie ma ani ogrzewania ani nie mieszka żadna obsługa, ale nie wieje tak wiatr ani nie pada śnieg. Znajduje się to na wysokości ok. 4300 - tam też oglądaliśmy wschód słońca. Nie umiem pisać o pięknie przyrody, ale dla takich momentów naprawdę warto żyć. Przez kolejne parę godzin otaczał nas śnieg, czasem chmury a czasem fantastyczne widoki. Szliśmy raz w górę, raz w dół (i po każdym wzniesieniu okazywało się, że to jeszcze nie szczyt i że jeszcze dużo przed i ponad nami), po grani lub po wielkich śnieżnych polach. Wiatr wiał tak, że nie było słychać nawet osoby tuż przed lub tuż za tobą, ale szło się dobrze. O godz. 8.19 stanęliśmy na szczycie! Okazał się mniej spektakularny niż się spodziewałam - nie był „czubkiem" - jedynie grań, którą szliśmy w pewnym momencie się spłaszczała, a potem opadała. A na odcinku ok. 20 metrów gdzie ciężko było powiedzieć który punkt był najwyżej każdy mógł sobie wybrać miejsce, które nazwał szczytem. Wytrzymaliśmy tak akurat tyle czasu, żeby zjeść jakiegoś batona i zrobić parę zdjęć, gdyż temperatura nie była za wysoka. Ale satysfakcja ogromna! (zwłaszcza po odwrocie poprzedniego dnia). Niestety szczyt cały był spowity chmurami i w tle na zdjęciach jest jedynie „mleko" ale i tak cudownie było tam dojść.

I zaczęło się schodzenie... Wtedy dopiero tak naprawdę ma się możliwość podziwiania widoków, sąsiednich szczytów i całego piękna gór. Schodziliśmy dokładnie tą samą trasą, mijając szczeliny lodowe i inne formacje śnieżne. Dla mnie był to najbardziej męczący moment, gdyż okropnie bolą mnie zawsze kolana, ale i tak udało nam się dojść do naszych namiotów przed południem. Przez resztę dnia wypoczywaliśmy ciesząc się z sukcesu. Po południu zaczął bardzo mocno wiać wiatr i padać śnieg. Pierwszy raz w życiu siedziałam w namiocie trzymając go kurczowo przez ok. godzinę by nie połamało masztów i nie zerwało tropiku. Gdy wyszliśmy zobaczyć co z resztą, zobaczyliśmy pewien namiot fruwający w powietrzu, przytrzymywany jedynie przez jedną linkę omotaną wokół czekana. Na szczęście nikomu nic nie zwiało.

W sobotę w końcu pospaliśmy dłużej. Od 5 zaczęliśmy wygrzebywanie siebie ze śpiworów, i namiotów ze śniegu. Z radością w sercu i marzeniem o prysznicu zaczęliśmy podróż na dół. Pod nami było morze chmur, ponad nami latały ptaki, a ja czułam się wspaniale. Schodzenie wcale nie było proste. Kamienie były zupełnie oblodzone, gdyż na niższych wysokościach padał nie tylko śnieg ale również deszcz, a moje kolana bolały mnie bardzo. Zależało nam jednak, aby zdążyć na kolejkę przed sjestą (ok. 12 kolejka na parę godzin przestaje działać jak i wszystko inne we Francji). Najtrudniej było iść na niższych wysokościach. Nie chcieliśmy tracić czasu na postoje dlatego do końca szliśmy w kurtkach, ocieplanych spodniach itd. Ludzie w krótkich spodenkach i okularach przeciwsłonecznych którzy nas mijali patrzyli się na nas cokolwiek dziwnie ;) Udało nam się jeszcze sfotografować kozice z odległości ok. 2 metrów i w dosłownie ostatniej chwili dopadliśmy tramwaju, który nas odwiózł do kolejki a następnie nią na sam dół...

 
 

Parę dni temu ktoś gdy spojrzał na mnie i usłyszał, że zdobyłam ten szczyt stwierdził „O! To każdy tam może wejść". I tak i nie. Mount Blanc to bardzo turystyczne miejsce - jeśli się wynajmie przewodnika, to zapewnia on całe przygotowanie i sprzęt. Nie trzeba nocować w namiocie i nosić go ze sobą - można w schroniskach. Z drugiej zaś strony kondycję trzeba sobie wypracować samemu, umieć psychicznie wytrzymać różne sytuacje, a pogoda nie zależy już od nikogo. Ja cieszę się, że spełniłam swoje marzenie, a wspomnień i widoków które zostały w mojej pamięci nie zabierze mi nikt.

 

pwd. Marysia Jedlikowska, Mazowiecka Chorągiew Harcerek ZHR, od czterech lat drużynowa 4 WDH-ek "Samotnia", od roku szczepowa "Czwórki Warszawskiej", studentka Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, miłośniczka różnego rodzaju wędrówek - zwłaszcza górskich