Wiesiek Drzewiecki

„Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał".

A czego ten „Jaś" (albo „Małgosia") miałby się w harcerskim gronie nauczyć?

I jak miałby się tego uczyć?

Na to drugie pytanie odpowiedź wydaje się prosta. Bezstresowo i przyjemnie, ale bezpiecznie i odpowiedzialnie. Acha. I jeszcze jedno. Często naprawdę ważne. Nie drogo.

Ale wróćmy do pytania: „Czego?"

No właśnie. Często słyszymy, że Dom wychowuje, a Szkoła uczy. Gdzie więc miejsce na harcerstwo? Moim zdaniem takie plasterkowanie procesu edukacyjno-wychowawczego jest potwornym błędem. Człowiek stale i wszędzie uczy się i wychowuje do życia wśród ludzi.

I tak:

W rodzinnym domu, młody człowiek dostaje wszystko (w miarę możliwości rodziny) za nic. Ot dlatego, że jest.

W szkole ten sam młody człowiek coś dostaje (wiedzę, umiejętności, oceny) w zamian za to, że coś z siebie daje (własną pracę, naukę). Niby wiadomo, że ta nauka jest pracą „dla siebie" ale i tak traktowane to jest jako „coś za coś". Dodatkowe kursy, zajęcia sportowe... też mają w sobie coś w tym rodzaju.

Natomiast harcerstwo jest (a w każdym razie, moim zdaniem, powinno być) nastawione na coś zupełnie innego. Tu młody człowiek dowiaduje się, że można nie tylko coś „za darmo" dostać. Tu dowiaduje się, że dobrze jest coś z siebie innym dać. Właśnie „za darmo".

Czy w dobie rozwijającej się gospodarki rynkowej i w ustroju kapitalistycznym jest jeszcze miejsce dla pracy społecznej? Dla nieodpłatnej pracy na rzecz innych?

Myślę, że w ukazywaniu twierdzącej odpowiedzi na te pytania leży prawdziwa harcerska wartość edukacyjna.

To co napisałem w poprzednim zdaniu brzmi jak truizm. Nawet jak komunał. Ale patrząc na to co się dzieje w zastępach, drużynach, szczepach dostrzegam, że ta oczywista prawda jest jakby mniej oczywista. Że coraz rzadziej dostrzegamy w bliźnim naszego brata. Że coraz częściej siostrę/brata widzimy jedynie w koleżance lub koledze, których znamy i lubimy od dawna.

Za moich młodych harcerskich lat (a z tego co wiem od moich rodziców - tak było i znacznie wcześniej) każda harcerka i każdy harcerz miał moralny obowiązek dokonania co najmniej jednego „dobrego uczynku" dziennie. Mógł to być udział w sprzątaniu harcówki, zrobienie zakupów dla chorego sąsiada, wyniesienie z domu śmieci, wyjaśnienie koledze trudnego zadania z matematyki, pomoc komuś starszemu (lub niepełnosprawnemu, mniejszemu dziecku) w bezpiecznym przejściu przez ulicę... Cokolwiek pomocnego innym. I to nie miało być coś, co ktoś nam każe. Nie. To miało być coś co sami zauważymy. I zrobimy to z własnej inicjatywy.

Dziś żyjemy znacznie szybciej i jakby bardziej „dla siebie".

To, że żyjemy dla siebie to naturalne. Ale jeśli równocześnie przestajemy żyć dla innych, to jest co najmniej niepokojące.

Chciałbym tu przytoczyć trzy przykłady zaobserwowane w środowisku harcerskim, które od wielu lat uważam za jedno z bardziej energicznych i zaangażowanych:

1. Był sobie młodziutki harcerz nie należący do ZHR. Ot w szkole, do której chodził ZHR-u nie było. Ale jego rodzice szukali kontaktu z innymi środowiskami i doprowadzili do tego, że ich syn pojechał na letni obóz właśnie z harcerzami należącymi do tego prężnego Szczepu.

Rodzice mieli nadzieję, że w czasie wakacji młody „wsiąknie" właśnie w to „dobre" harcerskie środowisko.

Nic z tego nie wyszło. Od pierwszych dni obozu, w zastępie traktowano go jak trędowatego. Może trochę dlatego, że chłopak, mając poczucie własnej dumy, nie przyznał kolegom racji gdy usiłowali go przekonać, że on i jego szkolni koledzy, i całe to „ich inne harcerstwo" to nic nie warta banda. A może dlatego, że chłopcy z zastępu złożonego z kolegów, którzy znali się od dawna obcego potraktowali nie jak brata, a jak intruza wyznaczając mu jedynie indywidualne zadania nawet jeśli analogiczne prace inni mieli wykonywać w towarzystwie...

W efekcie chłopak, nie znalazłszy wsparcia w kolegach z zastępu, nie wytrzymał trudów obozu i po dwóch tygodniach rodzice musieli go z tego obozu zabrać. Do starego zastępu chłopak już nie wrócił, ale do nowego nie dołączył.

Wydaje mi się, że zabrakło otwarcia na innych i odrobiny dobrej woli.

2. Koło Przyjaciół Harcerstwa, działające przy tym prężnym Szczepie, nawiązało kontakt z polonijnymi środowiskami na Łotwie, Białorusi i na Ukrainie. Chcąc rozszerzyć te kontakty na młodzież podjęto próbę zorganizowania wspólnych wakacji. Znaleziono sponsorów, którzy mieli pokryć pełne koszta pobytu u nas polskiej młodzieży ze Wschodu. Późną wiosną, z udziałem kadry Szczepu, zaplanowano że na wakacje te złożą się dwie wycieczki i udział przyjezdnej młodzieży w letnim obozie harcerskim.

Od naszych harcerzy oczekiwano udziału w tych wycieczkach (jedna jednodniowa, jedna trzydniowa), przyjęcia koleżanek i kolegów w swych domach na dwa noclegi przed obozem i na dwa noclegi po obozie. A przede wszystkim WSPÓLNEGO przeżycia letniego obozu.

Wielkie oczekiwania?

Skończyło się na tym, że noclegi organizowało samo KPH, a w wycieczkach, z polskiej strony, uczestniczyli praktycznie wyłącznie harcerki i harcerze rodzinnie związani z członkami Koła Przyjaciół Harcerstwa. Inni harcerze nie mieli na to czasu.

Ale siwe włosy stanęły mi dęba wtedy, gdy wpadłem w odwiedziny na obóz i zobaczyłem, że wszystkie dziewczynki (ponad 10) zakwaterowano w jednym namiocie, a namiot ten stał w „drugim szeregu". Po za kręgiem! Po interwencji dostawiono im drugi namiot ale do końca obozu namioty nie stały tam w jednym kręgu.

Równocześnie w obozie chłopców było dużo lepiej. Nikt się od nikogo nie oddzielał. Łotewski zastęp działał dokładnie na tych samych zasadach jak pozostałe.

Widocznie można było tych „obcych" traktować jak „swoich". A to, że nie dla wszystkich to było takie oczywiste świadczy o tym, że gdzieś ten łańcuszek (Druh druhowi, druhnie druh!...) gdzieś troszkę „zaśniedział".

Czy w związku z tym co tu napisałem uważam, że jest tylko źle? Oczywiście, że nie! Przecież chłopcy potraktowali swych kolegów po koleżeńsku. I jeszcze jeden obrazek:

3. Pewien Szczep działa w Warszawie od prawie stu lat. Nic więc dziwnego, że harcerze wywodzący się z tego środowiska to ludzie w każdym wieku. I młodzi, i w kwiecie lat, i ci bardziej dorośli, i w podeszłym wieku.

A tym najstarszym czasem trzeba pomóc w zwykłych codziennych sprawach. I ci młodsi zawsze są skłonni pozytywnie odpowiedzieć na prośbę tych starszych o pomoc. I to działa. Nie jest to, co prawda, ten CODZIENNY DOBRY UCZYNEK KAŻDEGO HARCERZA, ale na pewno jest to coś od czego można zacząć. I na pewno jest to coś co warto pokazać i upowszechnić. I przekonać młodych, że to właściwe i naturalne. I właśnie przez to, że jest to takie zwyczajne to jest to naprawdę wielkie.

Pokazywać i przypominać trzeba i to, i nie tylko. Przecież młodzi harcerze widzą i wiedzą jak wiele robią ich instruktorzy. I widzą i wiedzą, że instruktorzy robią to co robią i z potrzeby serca i bezinteresownie. I uczą się, że słowo „warto" wcale nie musi mieć wyłącznie wymiaru finansowego.

Rekapitulując

W dzisiejszym, skomercjalizowanym świecie, młody człowiek praktycznie tylko w harcerskim środowisku może nauczyć się tego jak dobrze i przyjemnie jest bezinteresownie coś zrobić dla innych.

Ale nie wolno zasklepiać się wyłącznie we własnym gronie. Musimy nauczać, że stale trzeba wokół siebie szukać tych, którym potrzebna jest nasza pomoc. I że siostrę/brata dostrzegać trzeba w każdym człowieku.

Czy to wszystkie walory edukacyjne ZHR? Na pewno nie. Przecież w harcerstwie bardzo istotne są jeszcze takie wartości jak samodzielność, zaradność, uczciwość, koleżeństwo, umiłowanie Ojczyzny... Ale możliwość nauczenia się tego o czym tu wspomniałem (otwarcie na drugiego człowieka, wewnętrzna chęć pomocy potrzebującemu), w tak wyraźny sposób, dostrzegam tylko w harcerstwie.

Czuwaj!

Wiesiek Drzewiecki (harcerz, syn harcerki i harcerza, mąż harcerki, ojciec dwóch harcerzy)

Urodziłem się w dniu św. Mikołaja w 1955 r. Moi rodzice to dwoje warszawskich harcerzy (sanitariuszka i żołnierz) z „Szarych Szeregów".Zuchem zostałem w 1962 roku, a harcerzem w 1967. Ślubowanie instruktorskie złożyłem w 1973 r. Byłem wtedy harcerzem 17 WDH im gen. Jakuba Jasińskiego. Jako instruktor dwukrotnie awansowałem. Dalej awansować już nie miałem szans, bo w tamtych czasach nie chciałem wyjść poza poziom Szczepu. Uważałem, że wtedy moje miejsce było jak najbliżej młodzieży. Aktywną służbę instruktorską zakończyłem w 22 Szczepie WDHiZ im. hm. Kazimierza Skorupki. W 1979 roku ożeniłem się z harcerką i instruktorką właśnie tego Szczepu. Nasi dwaj synowie także są harcerzami.W latach osiemdziesiątych byłem nauczycielem (Technikum Elektroniczne, Szkoła Podstawowa, Niższe Seminarium Duchowne) i wychowawcą grup młodzieżowych w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej. Ponownie także podjąłem współpracę z 22 Szczepem „WATRA". Mniej oficjalnie zajmowałem się poligrafią drugiego obiegu.Od 1989 roku aktywnie działałem politycznie w Stronnictwie Pracy. I tak, w efekcie kilku połączeń partii centro-prawicowych, zostałem członkiem naczelnych władz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. W latach 2002 - 2006 byłem Radnym m. st. Warszawy, gdzie pełniłem (m. in.) funkcję szefa Komisji Rozwoju Gospodarczego i Infrastruktury i byłem członkiem Komisji Rewizyjnej, Komisji Sportu i Turystyki i Komisji Ochrony Środowiska.