pwd. Magdalena Leczkowska

Wydaje mi się, że dla każdej drużynowej najważniejsze są 3 momenty: chwila mianowania, największy sukces drużyny za jej kadencji oraz przekazanie drużyny w ręce następczyni. Te wydarzenia tworzą szkielet wspomnień, które składają się później na ogólne poczucie „jak to było, gdy byłam drużynową". Tych chwil się nie zapomni do końca życia i zawsze towarzyszyć im będą jakieś emocje. Dlatego też, ważne jest by były to momenty naprawdę fan-tas-tycz-ne, w szerokim tego słowa znaczeniu. Napotykamy jednak na kilka trudności...

  OSTRZEŻENIE:

Chcę zaznaczyć, że poniższy tekst jest absolutnie subiektywny, pamiętnikarski i babski. Głoszone przeze mnie teorie są prywatnymi tworami imaginacji, niekonsultowanymi z żadnym naukowcem. Mimo wszystko postaram się sprostać zadaniu i sprawić, by prezentowane treści były zjadliwe.

Wydaje mi się, że dla każdej drużynowej najważniejsze są 3 momenty: chwila mianowania, największy sukces drużyny za jej kadencji oraz przekazanie drużyny w ręce następczyni. Te wydarzenia tworzą szkielet wspomnień, które składają się później na ogólne poczucie „jak to było, gdy byłam drużynową". Tych chwil się nie zapomni do końca życia i zawsze towarzyszyć im będą jakieś emocje. Dlatego też, ważne jest by były to momenty naprawdę fan-tas-tycz-ne, w szerokim tego słowa znaczeniu. Napotykamy jednak na kilka trudności...

Chwila, w której obejmujemy funkcję jest mało zależna od nas. Czasem nawet nie do końca mamy wpływ na to, kiedy na naszym ramieniu zawiśnie granatowy sznur. Bywa, że poprzednia drużynowa po prostu nagle znika. Bywa, że wyjeżdża gdzieś daleko na studia. Bywa też, że za długo zwleka z przekazaniem drużyny i dostajemy ją, gdy już nam się trochę odechciało. Chyba rzadko młode drużynowe mogą wybierać, kiedy, gdzie, z kim i jak odbywać się będzie ich mianowanie. Zatem czasami nie wyjdzie to tak, by na zawsze zapaść w ich pamięci, jako wydarzenie tysiąclecia.

Nieco łatwiej jest z wielkimi sukcesami. Każda drużyna i każda drużynowa jest w stanie odnieść jakiś sukces od czasu do czasu. Każdy z nich, potencjalnie jest tym "największym". Problemem może być jednak to, że nie potrafimy się nim cieszyć, albo, że nie jesteśmy w stanie wybrać tych największych. Żadne odniesione zwycięstwo nie jawi nam się jakoś coś epokowego, wyczynowego, powalającego i WOW! Czasami wspomnienia wracają do bezkształtnej masy różnych sukcesików. Stąd płynie wielki apel: Kochane drużynowe, które chcecie być szczęśliwymi byłymi drużynowymi! Miejcie marzenia. Wybierzcie sobie jakiś punkt, do którego chcecie doprowadzić drużynę. Coś konkretnego, czego nie zdobyły Wasze poprzedniczki. Coś, co sprawi, że po 5 latach na dźwięk Waszego nazwiska jakaś harcerka, która Was już nie zna, powie: "O! To ta, która zrobiła najlepszy obóz na świecie" albo "Ach! To z nią zdobyłyśmy pierwszą złotą koniczynkę". Nie zaczynajcie kadencji z myślą: "och, żeby tylko moja drużyna była dobra". "Dobra" to znaczy prawie wszystko. Nie ulegajcie pokusie przeciętności!

Teraz zaś pora przejść do tematu zasadniczego. Ostatni z 3 wymienionych przeze mnie elementów chyba prawie zawsze zależy od ustępującej drużynowej. To ona pracuje z następczynią i przygotowuje ją do podjęcia nowej funkcji w konkretnym czasie. To ona ma najwięcej do powiedzenia przy planowaniu ceremonii przekazania drużyny. To ona pisze ostatni rozkaz, prowadzi kominek itd. I z perspektywy byłej drużynowej mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością: od tego, jak będzie wyglądało przekazanie, w 90% zależy samopoczucie byłej drużynowej i kondycja drużyny w dalszych tygodniach. Zaplanujcie sobie ten dzień na długo przed nim. Myślcie, jak to będzie. I mam nadzieję, że w tym myśleniu pomoże Wam relacja z tego, jak to było u mnie. A było wspaniale!

Od zawsze mam taki zwyczaj, że zaczynam w miejscach, w których inni kończą. Kawałek pizzy jem od brzegu, nie od środka, a najlepszą (moim zdaniem) obrzędowość obozu wymyśliłam, bo w "Ludziach bezdomnych" padło słowo "Fantasmagoria" i stwierdziłam, że to fajna nazwa dla podobozu. Mam nadzieję, że jest to właściwość wielkich artystów J

Zgodnie z powyższym, pierwsze, co wymyśliłam to dokładna data przekazania. I bardzo polecam ten system. Wiedziałam, że ma być w październiku i wiedziałam, że chcę to wydarzenie poprzedzić biwakiem (bo, wg mnie, najgorsze, co może być, to przekazanie w pośpiechu: na przedłużającej się zbiórce, gdy wszyscy muszą już do domu, albo tuż przed wyjazdem z obozu). Zatem musiała to być październikowa niedziela. Do tego doszedł mi zwyczaj części mojego szczepu, by 14-tego każdego miesiąca traktować jako "dzień przekazania" (m.in. 14 sierpnia dostałam drużynę). W tym momencie załopotało mi serce. 14 października, w niedzielę... to by było cudowne! Z drżeniem rąk ujęłam kalendarz, przerzuciłam kilka stron i jęłam wpatrywać się w październikowe weekendy. Nie uwierzycie, ale 14.10.2006, to niedziela! W ten uroczy sposób około kwietnia miałam już termin J Godzina była oczywista: apel musi się zacząć o 15:15. Tego już tłumaczyć jednak nie będę... Kto zna 61, to rozumie.

Wyznaczenie tej daty dało początek pewnym obserwacjom. Mianowicie, zauważyłam u siebie różne zmiany nastrojów związane z oczekiwanym przekazaniem. Można powiedzieć, że od wspomnianego kwietnia weszłam w końcowy etap mojej kadencji: drużynowa w agonii. Stan ten ma kilka faz. Opiszę je poniżej numerując wg kolejności pojawiania się. Wiele z nich wracało po pewnym czasie znowu. Kilka trwało zaledwie parę godzin. Niektóre występowały równolegle. Sporo osób musiałoby poczynić podobne obserwacje (do czego gorąco zachęcam), aby dało się ustalić, jak to jest naprawdę. Ze mną było tak:

Faza 1 - "zabierzcie mnie stąd"
Od kwietnia do końca sierpnia.

Odliczanie dni do 14.10, poczucie wszechogarniającego zmęczenia, przeładowanie i bardzo wyraźne poczucie "a ja mam już dość". Oczywiście były w tym okresie i dobre dni oraz czynności podejmowane z zapałem, jednak ta październikowa niedziela była wyczekiwana jak wakacje.

Faza 2 - "ona je zniszczy"
Od końca sierpnia do 2/3 września.

Ciężko się do tego przyznać, ale chyba to nieuniknione (nie tylko ja przechodziłam tę fazę, więc chyba jest dość powszechna). W tym czasie niemiłosiernie, potwornie, uparcie i potężnie denerwowała mnie moja następczyni. Myśli, że weźmie drużynę i ją zdemoluje, pojawiały się natrętnie rano i wieczorem. Co jakiś czas miałam ochotę odwołać całą imprezę, oddać drużynę komuś innemu, albo zrobić cokolwiek. Na szczęście wytrwałam i nie żałuję J To prawdziwa próba siły i zaufania.

Faza 3 - "wyparcie"
Koniec września

Żadnych myśli, żadnych emocji, żadnych obaw. Po prostu ja i mój sznur to jedność. Przekazanie? Jakie przekazanie?! To nie może się stać! To, że zbliżam się do końca kadencji było nie do pojęcia i nie do pomyślenia. 14.10 znikł z mojego kalendarza, a przekazanie zostało wyparte z mej jaźni. Na szczęście, nie trwało to długo.

Faza 4 - "żalu nieutulonego" podfaza A: na sucho, podfaza B: na mokro
Początek października

Wszechogarniające poczucie rozdarcia, tęsknoty na zapas i wrażenie tracenia czegoś nadzwyczaj wartościowego. Ciężko na sercu, ciężko na wątrobie i nic nie można zrobić z tymi okropnościami. Tutaj pojawiły się wspomnienia o wszystkim, co zawaliłam i potworna myśl "byłam beznadziejną drużynową". W podfazę B weszłam po napisaniu ostatniego rozkazu. Podobno łzy oczyszczają, więc stąd prosta droga do kolejnej fazy:

Faza 5 - "marazm"
Pewien miły wieczór ok. 5 października.

Nie jestem pewna, czy to przypadkiem nie był powrót "wyparcia", ale chyba nie... Jak już jest się w 5-tej fazie, to najwyższa pora na zmęczenie. To była chwila na "mam to wszystko w nosie". Miałam chęć przespać się kilkanaście dni, obudzić, pójść na przekazanie i mieć z głowy. Słodka obojętność skończyła się następnego ranka i przerodziła w:

Faza 6 - "zdenerwowanie" podfaza A: zdenerwowanie, podfaza B: panika
Od „marazmu" do 13.10 z drobnymi przerwami.

A co, jak nikt nie przyjdzie? A co, jak wśród moich szlochów nikt nie zrozumie rozkazu? A co, jak kominek się nie rozpali? A co, jak nie spodobają się im prezenty? A co, jak będzie lać? A co, jak nie zdążę przygotować gry? A co, jak zachoruję? Powyższe pytania chyba tłumaczą wszystko. Milion głupich i kilka mądrych obaw + baaaardzo wiele emocji. Coś jak trema przed ślubem. Chyba...

Faza 7 - "dalekie wybrzeża ciszy"
Od 13.10 do dziś

Moja ulubiona faza. Gdyby nie nadeszła, to tylko zwariować! Po tych wszystkich emocjonalnych zawirowaniach nadszedł bardzo dziwny i bardzo fajny stan. Stan spełnionego obowiązku i uczucie "już czas" (tym razem, to tak poporodowo brzmi, ale nie szkodzi). Od zakończenia pożegnalnego kominka, przez calutki apel i późniejszy wieczór poetycki z okazji Dnia Papieskiego, poprzez wszystkie dni aż do dziś: Wiem, że to był idealny dzień na przekazanie. Wiem, że mimo wszystkich głupot, jakie zrobiłam, moja drużyna na koniec była lepsza niż na początku. Wiem, że więcej wiem i więcej umiem. Wiem, że funkcja drużynowej uczyniła mnie dużo lepszą. Wiem, że dzieci czasami muszą podorastać. Wiem, że zmiany są konieczne i że te zmiany były dobre. Faza 7 to wszechogarniający spokój, który po "panice" jest niesamowicie potrzebny i niesamowicie zaskakujący. Bez niego chyba nie da się przeczytać ostatniego rozkazu i nie zemdleć.

Patrząc na to z mojej obecnej perspektywy, wiem, że to prawdziwe błogosławieństwo, iż przekazanie nastąpiło w siódmej fazie. Znam drużynowe, które kończyły swoje kariery w innych momentach i wydaje mi się, że nie są szczęśliwymi byłymi drużynowymi. Do niczego nie da się porównać tego cudownego uczucia satysfakcji, ulgi po wielomiesięcznym wysiłku i pewności, że wszystko będzie dobrze. No, może jest to trochę podobne do zdobycia naprawdę wysokiej góry...

Teraz powinnam dać dobrą radę, jak to zrobić, by moment przekazania był naprawdę wyjątkowy i nastąpił w fazie siódmej... Nie wiem, czy mam rację, ale wydaje mi się, że zależy to od dwóch spraw:

1) Dać z siebie wszystko jako drużynowa

2) Dać sobie dużo czasu na agonię

Pierwsze jest jasne: aby czuć, że się dobrze wypełniło swój obowiązek, trzeba go najpierw wypełnić. Drugie może nie być oczywiste. Ja też tego nie sprawdziłam inaczej, jak tylko na sobie samej. Ale intuicja mi mówi, że to dobra droga. Droga powolnych zmian, oswajania siebie i drużyny z przyszłością. Wyznaczenie sobie odległego terminu przekazania, to chyba też jedyna szansa na przeżycie wszystkich faz oraz dokładne zaplanowanie TEGO dnia, aby na zawsze wrósł on w nasze wspomnienia i został też w naszych harcerkach na długo. Przekazanie też nie może odbyć się w pośpiechu. Potrzeba czasu na wszystkie „ostatnie pożegnania", na łzy i na prezenty. Spokój drogą do sukcesu J

Nie chcę dużo pisać o tym, jak dokładnie wyglądał mój biwak pożegnalny i sam apel, na którym rozstałam się z granatowym sznurem. Każda drużyna ma swoją specyfikę i na co innego w takich chwilach stawia. U nas była gra "wielkie prawdy harcerzenia", czyli moje ostatnie orędzie (tudzież duchowy testament, ale tego tak nie nazywałam). Była gawęda o traktowaniu młodej drużynowej (w tym czasie młoda drużynowa biegała po lesie szukając różnych cytatów i moich złotych rad z odtwarzaczem mp3 na uszach, z którego wydobywały się piosenki adekwatne do rad). Była też zielona uczta ku mojej (o dziwo!) czci z dziwnymi scenkami, z których wynikało, że mam szereg osobliwych cech charakteru J Był też wyjątkowo obrzędowy kominek z gawędą o ogrodniczce i krzaku dzikiej róży. Były listy pożegnalne do każdej harcerki i do rodziców. Były prezenty dla przybocznych i koszulka dla młodej drużynowej, z której projektu jestem bardzo dumna po dziś dzień... Możliwości jest bardzo wiele, więc szczerze zachęcam, by je wykorzystać, a nie umieszczać przekazanie w jakiejś luce pomiędzy innymi punktami programu. Bardzo proszę też o dzielenie się doświadczeniami w komentarzach do artykułu.

Na koniec życzę Ci wspaniałego przekazania w fazie siódmej, które na zawsze zostanie w Twej pamięci jako zwieńczenie Twojej ciężkiej pracy. Życzę Ci czasu na jego przygotowanie i czasu na wyściskanie wszystkich tuż po ostatnim rozkazie. Życzę Ci, by Twoja następczyni Cię nie denerwowała i żeby wspominała TEN moment równie miło jak Ty. Życzę Ci, byś podliczając dni swojej kadencji uzyskała wynik równy numerowi Twojego szczepu i życzę, by w centrum handlowym zabrzmiało „Tyle było dni do utraty sił", gdy będziesz wybierała prezenty dla swojej komendy.

Pwd. Magdalena Leczkowska HR, drużynowa 61 WDH-ek „Herba" przez 3 lata i 61 dni, Mazowiecka Chorągiew Harcerek ZHR