hm. Paweł Wieczorek

 (...)Pomyślcie. Ci, co Ją znali - wiedzą. Czyż może być piękniejsza służba dla harcerki, niż samarytanka? A Maryla była sanitariuszką już w batalionie „Zośka" i pozostała nią nieledwie do śmierci. Prawda, Maćku? - Ty to wiesz najlepiej.

Nie wykuwam swoich słów w kamieniu, piszę czystą emocją, więc chyba wolno podzielić mi się dwiema osobistymi refleksjami. Bardzo osobistymi.(...)

"Granaty w dłoniach i bagnet na broń"

Rozmawialiście kiedyś z Powstańcem Warszawskim? Tak szczerze i od serca, nie na rocznicowej akademii. Po takiej rozmowie tracą dla nas sens dyskusje historyków o tym, czy Powstanie Warszawskie było potrzebne, słuszne, przemyślane. Bo naukowiec -  historyk ma prawo, a nawet obowiązek dociekać kto popełnił błąd w politycznych kalkulacjach, przyrodnik pyta skąd bierze się życie, choroba, śmierć. Filozofowie spierają się o to jaki jest sens istnienia, psychologowie czym jest miłość, przywiązanie, tęsknota. Zwykły człowiek żyje, tęskni, kocha, choruje, umiera. A czasem staje do boju - i o sens nie pyta..

Zwykły Powstaniec wie, że Warszawa musiała przystąpić do walki. Czy padłby taki rozkaz, czy nie. Po czterech latach upodlenia, „bezsilności w dobie klęski", nagle pojawiła się szansa by stanąć naprzeciw wroga, spojrzeć mu prosto w twarz, i na tej twarzy dostrzec strach. I nieważne, że Niemcy w Warszawie mieli więcej broni i więcej nienawiści, że szanse na zwycięstwo były żadne. Dla kilkudziesięciu tysięcy młodych ludzi życie nabrało sensu kiedy założyli biało czerwone opaski i jawnie wyszli na ulice z bronią. Nawet jeśli był to tylko symboliczny granat, albo kieszonkowy pistolecik „szóstka", dobry by wypłoszyć złodzieja buszującego w sypialni. Niewolnik stał się żołnierzem - i tak rozumieć trzeba fenomen 63 dni Warszawy.

Ale nie każdy Powstaniec miał w ręku broń, i nawet nie dlatego, ze jedna lufa musiała wystarczyć na siedmiu żołnierzy, taki był stan posiadania warszawskich arsenałów AK.

Bo czy wolno nam wykluczyć z szeregu żołnierzy - sanitariuszki? One przecież z założenia nie nosiły broni. Też walczyły. Z wrogiem groźniejszym niż Niemcy i ich Tygrysy. Ze śmiercią rannych, o życie.

 

Druhna Maryla i Naczelnik Krzysztof Stanowski 
Little East Jambo - Turawa 1993 
fot. Krzysztof Świdrak

Żołnierz docenia sanitariuszkę, to widać we wspomnieniach, w piosenkach. Bo ona jest często dla niego ostatnią szansą przetrwania. Prócz tego ona się nie dekuje na tyłach, piosenki mówią że „na pierwszej linii".

Błąd. Ranni zostają zwykle na przedpolu po nieudanym ataku, albo na starych pozycjach, z których wojsko już się wycofało. Żeby do nich dotrzeć, sanitariuszka wybiega daleko PRZED pierwszą linię. W dodatku stanowi znakomity cel, bo nie może biec niosąc rannego. We dwoje, albo we troje wraz z noszami patrol sanitarny pokonujący gruzy jest tym łatwiejszy do trafienia. Opaska z czerwonym krzyżem? Apteczka? Śmiechu warte - może ktoś tam w Wehrmachcie przestrzegał konwencji genewskich, ale jak przy najlepszej woli dostrzec ten mały, święty symbol w dymie, kurzu, w półmroku i z daleka, kiedy rozkaz jest wyraźny: strzelać do wszystkiego co się rusza.

Skąd nagle ten temat? Kolejna rocznica upadku Powstania Warszawskiego? To też, ale przede wszystkim - zabrakło wśród nas niedawno pewnej powstańczej sanitariuszki.

Zmarła w lipcu. Cicho i dla wielu niezauważalnie. Bo przecież trwały obozy, wędrówki, wakacje. Druhna Maryla. Czy trzeba coś jeszcze dodawać?

„Na pierwszej linii do ostatka promienny uśmiech niesie nam".

Sądzę, że trzeba. Niech już będzie ta „pierwsza linia", skoro tak chce historyczna piosenka powstańcza. Tylko przeczytajmy jej dalsze słowa, rozważmy je, bo to one okażą się najważniejsze.

Kolejny stereotyp, powtarzany tam wszędzie, gdzie wspomina się osobę Honorowego Przewodniczącego ZHR. „Maryla zawsze była w cieniu Tomasza". Czy rzeczywiście? Prawda, Tomasz był na pierwszej linii. Wiele lat. W harcerstwie kilkanaście, w nauce znacznie dłużej. A co w tym czasie robiła Maryla? Czy była harcerką? Ależ oczywiście, choć mundur może mylić, zakładała go rzadko. Jak to sanitariuszka - to nie był jej „strój organizacyjny". Czy była „w cieniu"? A może po prostu jej harcerska służba wyglądała inaczej, mniej rzucała się w oczy, nie była - przepraszam - taka „medialna"?

Pomyślcie. Ci, co Ją znali - wiedzą. Czyż może być piękniejsza służba dla harcerki, niż samarytanka? A Maryla była sanitariuszką już w batalionie „Zośka" i pozostała nią nieledwie do śmierci. Prawda, Maćku? - Ty to wiesz najlepiej.

Nie wykuwam swoich słów w kamieniu, piszę czystą emocją, więc chyba wolno podzielić mi się dwiema osobistymi refleksjami. Bardzo osobistymi.

Moje przedostatnie spotkanie z Marylą. U niej, w domu. Była już bardzo chora, ale umówiła się z nami na konkretną godzinę i prosiła żeby jeszcze potwierdzić, bo miała wcześniej coś zaplanowanego. W rozmowie przypadkiem zgadało się gdzie była z wizytą. W hospicjum. Powiedziała to, a potem zamilkła. My też, bo wiedzieliśmy, że tego tematu nie należy poruszać. Ale myliliśmy się sądząc, że ją trzeba chronić przed trudnymi tematami. To ona przerwała w pół słowa, bo bała się, że dla nas szczegóły będą zbyt drastyczne. Ona nie poszła tam w swojej sprawie. Poszła pomagać innym. Jako Sanitariuszka.

I drugie wspomnienie. Pożegnanie Tomasza. Stałem przy grobie, na wprost Maryli. Kiedy miano już trumnę opuszczać popełniłem świętokradztwo, bo w takich chwilach patrzy się w ziemię, by nie widzieć łez. Coś kazało mi jednak spojrzeć Jej w twarz. Maryla delikatnie dotknęła trumny i uśmiechnęła się na pożegnanie Tomasza tym swoim cudownym, promiennym uśmiechem, który przez lata wypełniał mieszkanie przy Mickiewicza. Przepraszam że to zrobiłem i przepraszam, że tego nie potrafię opisać...

Marylko... Chciałbym się kiedyś jeszcze nauczyć takiego uśmiechu. Promiennego. Do ostatka. Zapewne nie zdołam. A tak marzę, żeby właśnie uśmiechem powitać Cię kiedyś.

Po drugiej stronie barykady.

Paweł

 

/23 lipca 2007. zmarła dh Maryla Strzemboszowa z domu Dawidowska, żona honorowego Przewodniczącego ZHR, hm. RP Tomasza Strzembosza.
Siostra Alka Dawidowskiego, harcerka, sanitariuszka batalionu "Zośka" AK, z wykształcenia pielęgniarka, matka Doroty i Macieja.
Zawsze świadomie usuwająca się w cień, była dobrym duchem domu na Żoliborzu.
Na wieczna wartę odeszła uśmiechnięta - tak, jak żyła./