phm. Robert Chalimoniuk
Tego poranka miało nie być. Tak jest! Mieliśmy go przespać. Należało nam się. Po nocnych podchodach i obronie obozu, gdy już świtało, zdecydowaliśmy się zmrużyć oczy. Swoją drogą sami sobie zgotowaliśmy ten los. Wysłaliśmy kursantów na chatki nie zaopatrując ich wystarczająco w prowiant. Specjalnie. Pomysł był taki by sami go zdobyli wykradając paczki z obozowego kręgu. Podejść można było własny obóz, gdzie wartowała komenda oraz żeńską Agricolę, którą udało nam się do tego skaptować.
Kursanci powinni stawić się z powrotem o 10.00. Było więc trochę czasu by załapać co nieco snu. Nie dane nam jednak było zaznać spokoju.
- Przepraszam że budzę, potrzebuje pieniędzy na zakupy - odezwał się delikatnie głos kwatermistrzyni. Spojrzałem na zegarek - 6.00. Środek naszej nocy! No tak, ale jak pod poduszką kitra się kasę zgrupowania to takie są potem konsekwencje. Zazgrzytało wieko kasetki i oboźny wydał żądaną kwotę. Obróciliśmy się na drugi bok by znów wpaść w objęcia Morfeusza. Nie na długo.
Zdawało by się, że niemalże dopiero co zdążyliśmy przymknąć oczy, gdy ze snu wyrwało nas potworne chóralne wycie sprzed komendy. "Słoneczko późno dzisiaj wstało…" zawodziły celowo fałszując melodie męskie głosy. To chór phm-ów postanowił tak nas wybudzić.
- Chłopaki litości, prawie całą noc harcowaliśmy, dajcie nam wypocząć.
- Nie odejdziemy! Będziemy śpiewać tak długo, aż oddacie nam naszego mechaoboźnego! - rzucił Jędrzej i ponownie włączył swój głos do kociej melodii.
Tu należą się czytelnikowi wyjaśnienia. Otóż mechaoboźny to budzik w kształcie skauta. Podharmistrzowie ze względu na skromny stan osobowy nie trzymali wart. Pobudkę ogłaszał im więc budzik.
- Nic nie wiemy o waszym oboźnym. Wrócą kursanci to wtedy to wyjaśnimy. Zlitujcie się i dajcie spać - upraszałem
- No dobrze - odpowiedział Jędrzej - ale jeszcze tu wrócimy!
Zabrzmiało to jak memento mori. Skończyło się jednak to całe wycie i znów pozwoliło przylec do poduszki.
Nie na długo.
- Przepraszam jest tam ktoś? - odezwał się z dołu żeński głos. Znów przerwaliśmy nasz sen. Wyjrzałem przez szpary podłogi kurnika. To komendantka żeńskiego kursu wraz z całą kadrą oczekiwała na odpowiedź.
- Jesteśmy, ale śpimy.
Komendantka była jednak niewzruszona
- Ale jest do omówienia ważna sprawa, chodzi o podchody
- dziewczyny przyjdźcie później, proszę - starałem się wybłagać choć odroczenie na sen
- doszło do naruszenia zasad podchodzenia… nie ustępowała komendantka
Jakie zasady, regulaminy co za pierodły… przemknęło mi przez głowę. Że też nie mają lepszej pory na pogaduchy.
- Dziewczyny dajcie spokój, to jak na wojnie, straty muszą być - rzuciłem starając się uciąć dalszą dyskusję
- chcecie wojny!? - dobiegł z dołu podniesiony głos komendantki
- tak… na gołe klaty - odpowiedziałem pół głosem nieco zirytowany dysputą.
Tego akurat komendantka i jej świta już nie usłyszały, ale że namiot nasz zatrząsł się od śmiechu najwyraźniej obrażone zawróciły do siebie. Jakby nie było zadziałało. Trudno, wstaniemy to wyprostujemy.
O 10 wrócili kursanci. Chwile po tym oboźny zarządził zbiórkę na poranny apel. Rzuciłem okiem po szeregach - ciekawy widok, temu braku chusty, innemu pasa.
- No nieźle złupiły was te wartowniczki.
- Wartował chyba cały kurs! No ale i my mamy parę fantów na wymianę - pochwalił się któryś z harcerzy pokazując zbiór wywijek i chust.
Apel wraz z codziennym ceremoniałem pozwoliły znów wrócić do ramowego rozkładu dnia. Zaraz po wciągnięciu flagi wysłałem delegację do harcerek na wymianę trofeów i wyjaśnienie jakichkolwiek nieporozumień. Deputacja wróciła szybko, aż nazbyt szybko jak na poranne problemy.
- Orzeł, one nawet nie chcą z nami rozmawiać, musisz sam to załatwić, nakazały widzenie z komendantem.
Oho, nie będzie łatwo.
Sprawa wymagała więc dyplomacji na najwyższym szczeblu, rozpytałem kursantów o zajścia ubiegłej nocy i osobiście udałem się do obozu harcerek.
Na miejscu komendantka gniewnie wyłożyła swoje racje. Skonfrontowaliśmy relacje stron.
Harcerki zaklinały się, że podchodziły ich stada facetów przewyższajc chyba liczebnie ilość kursanów. Harcerze zaś utrzymywali, że jednorazowo podchodzących nie było więcej niż kilku, za to naraz stał na warcie niemal cały zastęp i to okrakiem na paczkach z żarciem które mieli wykraść. Wobec tego by jakoś pokazać warcie czego ma pilnować zabrali co się dało z namiotów. Łupem stały się elementy umundurowania. To też okazało się największym problemem. Harcerki, stając na porannym apelu w niekompletnym rynsztunku, poczuły się upokorzone (!?).
No nic tylko obraza majestatu - pomyślałem. Obraza, choć z błahej przyczyny, jednak była i należało sprawę czym prędzej rozwiązać. Tym bardziej, że pojawiły się sprzeczne relacje. Zaproponowałem spotkanie zainteresowanych na ubitej ziemi, w połowie drogi miedzy obozami, w samo południe.
Na Agricoli każda problematyczna sytuacja jest pretekstem do rozmów o metodzie i jej praktycznym zastosowaniu. Tak stało się i tym razem. W końcu podobny zgrzyt może pojawić się na obozie każdego z kursantów. Co wtedy zrobi przyszły drużynowy?
Zasiedliśmy w kręgu.
Oczywiście nie obyło się bez rozważań nt. kobiecej natury i pobocznych wątków. Czasu jednak mieliśmy raptem pół godziny, więc skupić się musieliśmy na konkretach. Szybko ustaliliśmy, że aby z kobietą cokolwiek wyjaśnić najpierw należy ją przeprosić, bez względu na to po czyjej stronie tkwi wina, a dopiero potem rozmawiać. Ponieważ zbytnio nie było czego roztrząsać - ot po prostu inaczej pojmujemy podchody - postanowiliśmy zastosować opcje zerową - oddać wszystkie łupy, po cichu licząc, że druga strona uczyni podobnie, ale też bez słowa przyjąć wszelkie roszczenia. Tu otworzyła się furtka na kreatywność - czyli jak uczynić to z klasą i tak by podziałało.
Burza mózgów. W kilka minut gotowy był program i ruszyliśmy na spotkanie. W ostatniej chwili ktoś przypomniał, że przydały by się jakieś kwiaty.
- Niech każdy przygotuje bukiet z leśnych roślin!
Czy można to uczynić w 2 minuty jakie pozostały nam do południa? Dało rade ;-)
Na miejscu czekały już na nas harcerki. Musieliśmy przybyć punktualnie gdyż zapewne choć minuta spóźnienia i oglądalibyśmy plecy odchodzących druhen.
Stanęliśmy w półkolu. Harcerki również wstały, najwyraźniej bardziej spodziewając się raczej ataku w stylu porwanie Sabinek niż tego co za chwile miało nastąpić.
Zabrzmiały dźwięki gitary i cały kurs zaczął pierwszą zwrotkę ze znanej piosenki SDM
"Zrozum to co powiem, spróbuj to zrozumieć dobrze…"
Wraz z ostatnim akordem przed szereg wyszedł Morda (najsprawniejszy w ubiegłonocnych podchodach) i w kilku słowach wyjaśnił brak złych intencji podchodzących, przeprosił oraz zadeklarował bezwarunkowe oddanie wszystkich fantów. Na potwierdzenie jego słów brać harcerska ruszyła z bukietami. Harcerek było mniej, bo oprócz komendy przybył tylko zastęp wartowniczy, zatem każda z dziewczyn otrzymała kilka wiązanek. Całość występu zakończył znów śpiew.
"Czy mi to kiedyś wybaczysz, działałem tak nieporadnie…" wydawało nam się najbardziej adekwatne.
Przez chwile zaległa cisza. Harcerki stały w milczenia spoglądając po sobie, najwyraźniej zaskoczone naszym uczynkiem. W końcu odezwała się komendantka.
No…w sumie… po takim geście powinnyśmy…, ale że wczesnej już ustaliłyśmy - zrobicie pierścienie na chusty dla każdej z nas!
Trudno, przełkęliśmy werdykt. Nie udało się.
Z obiadu wszyscy wracali posępni z piętnem winy za zwykłe podchody. Należało czym prędzej zatrzeć niemiłe wrażenie afery z byle powodu. Niewiele myśląc odczepiłem prześcieradło od śpiwora i zarzuciłem je na siebie jak habit. Przepasałem się sznurkiem, na bose nogi przywdziałem sandały, w rękę ująłem kij niczym pielgrzymi pastorał, i tak ubrany wyszedłem na plac apelowy.
W sennym marazmie poobiedniej ciszy nikt nie zwrócił uwagi na przebierańca. Uderzyłem więc trzykrotnie kijem o kamień ogniskowego kręgu i cicho, posępnym głosem oznajmiłem - Zbiórka Agricoli w strojach pokutnych. Wzrok zaległych na pryczach skierował się na mnie z niedowierzaniem. Z głębi któregoś namiotu padło - Naprawę?
- Tak - potwierdziłem spuszczając głowę.
To co wydarzyło się w kolejnych minutach porównać można tylko do obrazu rozkopanego właśnie mrowiska. Wszyscy zaczęli biegać uwijając się wokół swoich rzeczy jak na alarm.
Po chwili przed namioty wychodzić zaczęli pierwsi pokutnicy. Zgrzebne ubrania, pęta, pejcze a przede wszystkim cierpiętnicza postawa wskazywała jak bardzo wczuli się w rolę.
W tym momencie do obozu weszły dwie instruktorki i z miejsca na widok przebierańców wybuchnęły śmiechem. Rechot ten powiększał się wraz z każdym nowym pokutnikiem.
Każdy starał wykazać się inwencją. Na kolana jednak rzucił wszystkich Morda. Jako bowiem największy winowajca wszedł cały do worka od namiotu, zasznurował się od wewnątrz i jak wielki kokon wykicał na plac apelowy. Kursanci na ten widok buchnęli śmiechem zaś harcerki dosłownie zwijały się od chichotu.
Sformułowaliśmy kolumnę pokutników i wśród jęków i wyć ruszyliśmy w trasę. Naprędce ułożone słowa "Ach żałuje za me winy, podchodziłem dziś dziewczyny; raz, dwa, trzy - wybaczcie mi" powtarzali wszyscy pielgrzymi. Procesja poruszała się wolno i to nie za sprawą Mordy, który zdecydował się wysunąć z worka nogi by nie opóźniać marszu, lecz cierpiętników ze spętanymi w kostkach kończynami.
- Szybciej tam z przodu, nie dreptać w miejscu - zaczął ponaglać koniec.
- Nie byłobyś taki mądry jakbyś miał 20 cm między nogami! - odrzekł spętany Edek.
- Niektórzy by się cieszyli - rubasznie zażartował któryś z harcerzy.
Buchnęła salwa śmiechu.
Wśród powtarzanej mantry dotarliśmy do obozu podharcmistrzów gdzie kajając się i jęcząc prosiliśmy o wybaczenie za wyniesienie mechaoboźnego. W obozie nikogo nie było ale że dokonaliśmy wystarczającego aktu skruchy ruszyliśmy w kierunku dziewczyn. Nie będąc pewnym czy harcerki właściwie odczytają nasze zachowanie, na wszelki wypadek zawróciliśmy w połowie drogi. Zresztą i tak widziały nas gdy mijaliśmy je w wykładowej dolince.
Ostatnią stacją był oczywiście nasz obóz. "…Raz, dwa, trzy - koniec gry" - oznajmiłem i rozeszliśmy się do namiotów.
W kilka dni później harcerki zakończyły swój kurs. Pożegnaliśmy je z należytą oprawa. Były "Hiszpańskie dziewczyny", "Ta ostatnia niedziela". Niedługo potem przekazałem swoją funkcję następcy i wyjechałem z obozu (funkcja komendanta na Agricoli z założenia jest kadencyjna).
Czy udało nam się wyprosić przebaczenie? Chyba tak, ponoć w następny weekend niemal połowa kursantek przyjechała w odwiedziny, zaś instruktorki którym czasu brakło zdecydowały się jednak dłużej zostać by pomóc w funkcjonowaniu zaplecza zgrupowania. Przed następnym kursem już z założenia zaplanowaliśmy wspólne zajęcia.
Co jednak ważniejsze w pamięci wszystkich pozostało wspomnienie przygody i radości nie zaś niemiłego zgrzytu. "Pielgrzymka" stała się niemal legendą kursu. Całość trwała 10 może 15 minut.
Czy dziś nasi kursanci w podobny sposób rozwiązują problemy, rozumieją istotę harcerskiej metody? Mam nadzieję że tak, bo nasz ruch to przygoda i radość. Dobry drużynowy na każdym kroku szuka okazji do przygody, potrafi tworzyć ją i przemycać wartości wychowawcze.
Phm. Robert Chalimoniuk rocznik 1971 (ten lustracyjny acz nie zautolustrowany). Znany bardziej jako Orzeł. Rodem oczywiście z Gniazda a konkretnie 7UDH Gniazdo której to drużynie miał zaszczyt też przewodzić w latach 90-tych. Kolejno komendant Ursynowskiego ZD, a po rozroście - hufca.
W ZHR od jego początku.
W swojej harcerskiej przeszłości popełnił prowadzenie pisma dla instruktorów „Harcerskie Luzaki” (”Harcerskie Mazowsze”), współredagowanie magazynu harcerskiego „Pojutrze” w TVP1 oraz organizacje różnego rodzaju większych gier i turniejów (ostatnio Powstanie Styczniowe – www.gp.zhr.pl; http://www.zhr.pl/info/4365).
Obecnie instruktor Mazowieckiej Szkoły Instruktorskiej. Jeden z trzech współkomendantów kursu metodycznego drużynowych „Agricola”
Z wykształcenia inżynier od automatyki i robotyki. Pracuje w wydawnictwie gdzie za jego udziałem ukazują się gazety (lub czasopisma).