hm. Marek Gajdziński 

Gdzieby tu jeszcze wsadzić jakiś regulamin - pytał KOHUB we wstępniaku do ostatniej Pobudki, mając na myśli plan podjęcia próby uregulowania zasad podchodów harcerskich. Później w odpowiedzi na jeden z komentarzy napisał tak... 
(...) Od zarania harcerstwa wartownik miał pilnować obozu. Przed każdym zagrożeniem. Złodziejem, bandą pijaków, pożarem. Przed podchodami też. W każdym wypadku zasada bezpieczeństwa jest ta sama i powinna być ogłoszona w REGULAMINIE WARTOWNICZYM: dostrzec niebezpieczeństwo i zameldować instruktorowi. Koniec! Nikt nie wymaga od wartownika walki wręcz. "Elegancja" polega na tym, że ogłoszenie alarmu przez wartownika kończy podchody, to znak, ze podchodzący przegrał - niezależnie czy jest w mundurze czy w kamizelce kuloodpornej. A jeśli dzieje się coś nadal, no to już jest napad, i wtedy potrzeba instruktora z solidnym kijem. Albo latarką. Proste? Ale oczywiście wszystko zawsze można skomplikować.(...)

Pozwól drogi KOHUBIE, że się z Tobą twórczo nie zgodzę.  Mam w tej sprawie nieco inny pogląd. Święcie wierzę, że różnica poglądów jest sytuacją korzystną dla harcerstwa, bo prowokuje poszukiwanie najlepszych rozwiązań. Zatem, postaram się temat naświetlić z nieco innej strony i zaproponować rozwiązanie, które mam nadzieję usatysfakcjonuje większość instruktorów, którzy tak jak ja nie wiedzieć czemu, skoro to takie proste, wciąż mają problem z podchodami.

Po przygodzie jaka przydarzyła mi się na tegorocznym obozie, utwierdziłem się w przekonaniu, że jakieś jednak uregulowania w sprawie podchodów by się przydały. Podchody nie są i nigdy nie będą prostą grą. Prawdziwe podchody to zawsze przygoda obfitująca w wiele niespodzianek i trudnych do przewidzenia sytuacji.  Zgodzę się, że żaden bardzo szczegółowy regulamin typu zasady gry w piłkę nożną (z osławionym „spalonym") na nic się tu nie przyda. Ale i stwierdzenie, że ogłoszenie alarmu przez wartownika kończy podchody, choć co do zasady bezspornie słuszne, również nie na wiele się zda w praktyce. Każdy kto tak jak ja lubuje się w podchodzeniu obozów i zaliczył sporą ilość tego typu wypraw, bez wątpienia potwierdzi, że rzadko która akcja kończy się jednoznacznym rozstrzygnięciem. W 9 przypadkach na 10 pozostają wątpliwość, jakieś spory, wzajemne żale i urazy. Zawsze cierpi na tym nasz podstawowy cel - wychowanie harcerzy.

Podchody to taka dziwna gra, w której nie ma bezstronnego sędziego. Spory rozstrzygają więc między sobą dwie zainteresowane strony, co samo w sobie jest konfliktogenne. Tym bardziej muszą istnieć jasne kryteria rozstrzygania wszelkich wątpliwości. Tymczasem, nie istnieją żadne ogólne reguły podchodów. W każdej drużynie panuje inne co do tego wyobrażenie. To tak jakby na boisko weszły dwa zespoły i rozpoczęły mecz, w którym jeden grałaby według przepisów piłki nożnej, a drugi rugby.  Łatwo jest sobie wyobrazić jak przebiegałby taki mecz? Kto i na jakiej podstawie potrafiłby wyłonić zwycięzcę? Tym bardziej, gdy musieliby to rozstrzygnąć kapitanowie obu walczących ze sobą zespołów.

Należę do starej i tradycyjnej drużyny. Obserwuję jeden z takich sporów, który trwa już (mały jubileusz) od 70 lat i dotyczy podchodów  pomiędzy Szesnastką i Pomarańczarnią, które miały miejsce latem 1936 roku. Obie drużyny, są święcie przekonane, że je wygrały. Dopóki żyli ich uczestnicy, każde wspólne spotkanie staruszków, kończyło się pewnego rodzaju zgrzytem, bo sprawa nawet po 50 latach budziła jeszcze silne i negatywne emocje.

Zaraz opowiem Wam historię, która wydarzyła mi się w tym roku. Mało brakowało, a stałaby się źródłem podobnego konfliktu. Przyczyna była oczywiście ta sama - brak jasno określonych reguł gry.

Jako komendant obozu, otrzymuję (via Warszawa) wiadomość, że 9-tka gdyńska wybiera się nas podchodzić. Pytają czy mogą to zrobić we wtorek, środę lub czwartek.  Wyrażam na to zgodę i posyłam wiadomość SMS-em w przeciwną stronę. Bez słów rozumiem, że mam zachować to wyłącznie do swojej wiadomości. Nie informuję nawet oboźnego. To młody, 17-to letni chłopak. Po co stawiać go w trudnej sytuacji. Jego zadaniem jest bronić obozu! Niech robi to najlepiej jak potrafi. Biorę to wyłącznie na siebie.

Mija jedna noc- nic. Po kolejnej - w środę rano, stwierdzamy, że  ktoś ukradł nam z kąpieliska oddalonego o 100m od obozu, zbitą z żerdek kratkę ściekową z dołu do mydlin. Nie mam z podchodzącymi żadnego kontaktu więc nie wiem, czy to jest efekt ich podchodów czy żart tubylców. Straty są śmiesznie małe. Czekam - jeżeli to oni, zapewne wkrótce się pojawią z triumfem na twarzach. Już wtedy czuję pismo nosem. Wiem, że będą kłopoty. Jak bowiem w takiej sytuacji rozstrzygnąć czy podchody były udane czy nie. Kratka ściekowa? Dla mnie to bzdet, dla nich być może cenne trofeum!

Tymczasem przed południem, pod bramę obozu podjeżdża, czarna, terenowa Toyota na gdańskiej rejestracji. Postój trwa około 2 minut. Gdy w stronę samochodu rusza wartownik, kierowca odjeżdża w tumanie pyłu.  Wartownik melduje o tej sytuacji zastępowemu. Ten biegnie do oboźnego z rewelacją - ktoś nas obserwował! Prosi o wzmocnienie nocnej warty. Wtedy po raz pierwszy pożałowałem, że wiem o planowanych podchodach. Sam, w tej sytuacji rozkazałbym wzmocnić wartę. Tymczasem przekonuję oboźnego, że to pewnie ciekawscy turyści, choć mam wewnętrzne przeczucie, że jest inaczej. Ale przeczucie to za mało. Nie mam przecież żadnej pewności czy to zwiad trójmiejskich harcerzy, czy zabłąkani wędkarze szukający dojścia do jeziora, a może jeszcze ktoś inny. Gdybym zezwolił na wzmocnienia warty mógłbym zawieść zaufanie, drużynowego 9-tki, który lojalnie mnie uprzedził o planowanych podchodach. W ten oto sposób komendant obozu zostaje postawiony w dwuznacznej sytuacji. Ale to nie koniec.

Po południu, podczas gdy zastępy grają w palanta, drogą od wsi nadchodzi patrol niemieckich skautów. Dobrze umundurowani, zmęczeni. Są na wędrówkach „po ziemiach utraconych". Serdecznie się witamy. Następuje nieodzowny w takich sytuacjach „exchange" plakietek. Oczywiście, nie może się obejść bez zwiedzenia obozu. Oprowadzamy ich, chwaląc się naszą pionierką, zdobnictwem i puszczańskim stylem obozowania. Gdy po godzinie ruszają w swoją stronę, wśród harcerzy rodzi się podejrzenie, że wrócą do nas w nocy.  Znów muszę występować przeciwko oczywistemu, zdroworozsądkowemu przeczuciu zastępowych. Jestem pewien, że wolałbym nie wiedzieć tego co wiem. Tłumaczę, że jutro czeka nas ciężki dzień - bieg na młodzika. Lepiej żeby wszyscy byli wyspani, że normalna warta musi sobie poradzić, że nie możemy stawiać na głowie całego obozu ilekroć ktoś przejdzie drogą w pobliżu namiotów, że mamy dobre i przećwiczone procedury alarmowe, itd. Wbrew sobie wymuszam na Radzie Obozu decyzję o odstąpieniu od pomysłu wzmocnienia warty. Wreszcie nadchodzi noc. Widzę, że oboźny, na wszelki wypadek, kładzie się na pryczy w butach i przykrywa kocem. Odpuszczam mu. Chłopak czuje się odpowiedzialny za obóz i niech tak pozostanie. Zapada cisza.

Na godzinę przed świtem warta podnosi alarm. Obóz zrywa się na równe nogi. Wszyscy wyskakują z namiotów. Szesnastka zawsze opracowuje plan obrony własnego obozu. W pierwszych dniach, ćwiczymy te procedury podczas alarmów próbnych. Każdy więc dobrze wie co ma robić. Zastępy biegną na wyznaczone pozycje - suszarnia, kuchnia, magazyny. Starsi mają indywidualne zadania związane z odcięciem dróg odwrotu. Warta składa raport. Spostrzegli jednego z nich skradającego się  30 m od namiotów. Wykryty napastnik wstał i rzucił się do ucieczki. W tym samym momencie z ziemi poderwało się dwóch innych i ruszyło biegiem na plac apelowy.  Wtedy wartownik ogłosił alarm. Napastnicy przebiegli przez krąg namiotów i znikli w lesie po drugiej stronie obozu. Nerwowo sprawdzamy czy czegoś ze sobą nie porwali. Flaga, jest. Proporce zastępów - są, totemy  - są. Z rejonów sprawdzanych przez zastępy dochodzą meldunki. Nikogo w okolicach obozu nie znaleziono. Sprawdzenie czy coś nie zginęło z kuchni i z magazynów jest na razie niemożliwe - jest jeszcze zbyt ciemno. Po 20 minutach oboźny odwołuje alarm i ponownie ogłasza ciszę nocną. W obozie czuwa wzmocniona - potrojona warta. W lesie są jeszcze nasze czujki odcinające napastnikom drogi odwrotu.

Po 40 minutach dzwoni telefon  - jedna z czujek zidentyfikowała trzech zamaskowanych osobników, idących drogą w kierunku wsi. Panterki, twarze wysmarowane błotem. Oboźny, wydaje polecenie śledzenia ich, a sam zbiera grupę pościgową złożoną z najstarszych chłopców. Leżę już na pryczy w kurniku i wsłuchuje się w odgłosy przygotowań. Gdy dociera do mnie, że chłopaki zbroją się w „zapałki" i bagnety, wyskakuję ze śpiwora. Muszę odkryć karty. Nigdy nie zapomnę jak na mnie patrzyli. To ty wiedziałeś!!!!!! Nagle staję się kimś obcym. Kimś z poza wspólnoty, niemalże zdrajcą, który świadomie osłabiał ich czujność. Jako instruktor mogę drogo za to zapłacić w przyszłości. Zaufanie jest sprawą bezcenną dla wychowawcy.

Nie jest to proste, ale jakoś udaje mi się przekonać członków grupy pościgowej do pozostawienia noży w namiotach. Na 90% mamy do czynienia z harcerzami, a nie z bandytami. Ponownie dzwoni telefon. Morda, melduje, że podchodzący udali się na pole namiotowe po drugiej stronie jeziora i szykują się do spania. Krótka narada. OK! Zrobimy im niespodziankę. Jeśli coś jednak wynieśli z obozu - będą musieli oddać. W chwili gdy grupa wychodzi z obozu po raz trzeci odzywa się telefon. Zdenerwowany głos Mordy.  Odkryli go, otoczyli, kazali się rozbierać strasząc pobiciem.  W rezultacie krótkich negocjacji, rozebrali go do pasa i puścili wolno. W jednej chwili grupa pościgowa zmienia charakter. Staje się karną ekspedycją. Chłopcy pod wodzą oboźnego rzucają się biegiem w kierunku wsi. A ja biegnę do kurnika po ubranie i kluczyki do samochodu. Ubieram się, odpalam silnik, doganiam biegnących. Czwórkę z nich zabieram do samochodu. Nie mogę dopuścić by sytuacja wymknęła się z pod kontroli.  Muszę być na miejscu, bo mam nieodparte przeczucie, że może tam dojść do rękoczynów. Po 20 minutach cała grupa jest już po drugiej stronie jeziora. Otaczamy namiot, przed którym siedzi osobnik w wieku ok. 19 lat ubrany w panterkę. Widzimy się po raz pierwszy w życiu. Na początku chłopak nie chce się przyznać czy jest harcerzem. Pęka dopiero po krótkiej wymianie zdań, gdy uznaje, że bardziej opłaca mu się przyznać do krzyża harcerskiego, niż zostać potraktowany jak bandyta. Okazuje się, że jest  instruktorem. A więc jesteśmy w domu. Jestem pewien, że wspólnie znajdziemy sposób na rozwiązanie kryzysu. Dochodzi do burzliwej rozmowy pomiędzy nami. Jak myślicie czego ona dotyczy?

Tak drogi czytelniku, nie mylisz się. Rozmawiamy o regułach podchodów. O tym, jak podchodzący mają się zachować po wykryciu ich przez wartownika. O tym czy podchodzony obóz ma prawo się bronić i ścigać napastników, a jeżeli tak to jak daleko od swojego masztu? Czy 100-200m czy 10-20 kilometrów, a może nawet aż do skutku? Czy ich namiot na polu turystycznym należy traktować jak obóz, a więc czy nasz zwiadowca złapany w jego okolicach może być uznany za podchodzącego, a jeżeli tak to jak należy go traktować po złapaniu?

Czy rozumiecie czego dotyczy nasza rozmowa prowadzona, o wschodzie słońca wśród porannej mgły nad jeziorem, gdy na przeciw siebie stoją rozemocjonowani młodzieńcy gotowi rzucić się sobie do gardeł? Tak! My w tym momencie uzgadniamy reguły gry! Szkoda, że po fakcie!!!

Aby dokończyć opowieść zdradzę, że sytuacja, która mogła zakończyć się ponuro, zakończyła się po harcersku. Gdynianie oddali ubranie zwiadowcy i przyjęli nasze zaproszenie na śniadanie. Pojawili się w obozie rano. Porozmawialiśmy, zjedli, wyspali się w ludzkich warunkach i rozstaliśmy się w przyjaźni. Ale czy na pewno, każda taka sytuacja kończy się podobnie? Co mogłoby się stać gdyby na polu namiotowym nie spotkało się dwóch rozsądnych instruktorów, którzy potrafili odsunąć na bok własne emocje i wspólnie poszukać wychowawczego rozwiązania w tej z gruntu niewychowawczej sytuacji?

Problem

Na czym polega niestosowność wychowawcza tego typu zdarzenia? Odpowiedź jest prosta. Na braku jasno określonych reguł gry, do których mogłyby się stosować obie strony. W jaki sposób można określić te reguły jeśli najczęściej do podchodów dochodzi w sytuacji, kiedy drużynowi nie mają szans ich między sobą uzgodnić? A nawet gdyby mogli odbyć ze sobą godzinną rozmowę telefoniczną, skonfrontować własne (najczęściej różne) wyobrażenie o podchodach, dojść do konsensusu - to jak o tych uzgodnieniach powiadomić harcerzy z obozu, który ma być podchodzony, nie zdradzając jednocześnie planowanych podchodów?

Odpowiedź jest tylko jedna. Zasady podchodów muszą być znane "z góry", a nie uzgadniane każdorazowo w drodze dwustronnych negocjacji tuż przed ich rozpoczęciem.

Jak widać ta sprawa nigdy nie została w harcerstwie uregulowana. Stąd dokładnie te same problemy w latach 30-tych ubiegłego wieku i obecnie. Gdy po fakcie, dochodzi do zderzenia różnych wyobrażeń na temat podchodów, a dochodzi do nich zawsze w atmosferze silnych emocji i w scenerii dalekiej od parlamentaryzmu, rodzi się ostry spór. Jakby na to nie patrzeć, nie służy to wychowaniu.

Zastanówmy się teraz w jaki sposób można ten problem rozwiązać. Czy do tego potrzebny jest jakiś związkowy regulamin?

Tu się zgadzam z KOHUBEM. Podobnie jak nasz Naczelny nie mam nabożnego stosunku do mnożonych ostatnio na potęgę regulaminów harcerskich. Znając jakość tworzonego w ZHR „prawa" - ot choćby nowego regulaminu stopni harcerskich, nasze alergiczne reakcje są mocno usprawiedliwione. Zresztą nikt poważnie tych regulaminów nie traktuje. Na przykład, praktycznie nikt - włącznie z Główną Kwaterą Harcerzy - nie przestrzega regulaminu kategoryzacji i regulaminu turnieju drużyn puszczańskich. Są tam ustalone jakieś terminy - jakieś kryteria, a i tak panuje wolna amerykanka.  Turniej, który regulaminowo ma się odbyć do końca września do tej pory jeszcze się nie odbył, a kategorie puszczańskie nadal są przyznawane mimo, że regulaminowy termin upłynął 30 czerwca.

Niedawny zapał do uregulowania niemal wszystkich aspektów życia harcerskiego doszedł do tego stopnia, że mówiło się o potrzebie stworzenia regulaminu zbiórki zastępu. Nadzieja, że taki regulamin mógłby coś zmienić na lepsze w pracy zastępów jest tak złudna, jak oczekiwanie, iż przy pomocy uregulowania wolnego rynku, da się zwiększyć dobrobyt. Skutki zawsze są przeciwne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie ma złudzeń - żaden zastępowy nie przestrzegałby regulaminu zbiórki napisanego przez druha Naczelnika. I chwała Bogu! Próba sztywnego unormowania wielkiego bogactwa inwencji zastępowych, musiałaby doprowadzić do zaniku systemu zastępowego. Rozumiem więc ironię Kohuba. Mnie samego śmieszy , a czasem nawet przeraża ten totalitarny pierwiastek obserwowany w myśleniu ludzi, którzy już, na ich szczęście, nie mieli okazji doświadczyć totalitaryzmu na własnej skórze. A może właśnie z tego wynika ich niski poziom wrażliwości i brak odporności na tę społeczną truciznę?

Bardzo bym nie chciał aby temat, który podnoszę został potraktowany regulaminem uchwalonym przez Naczelnika czy Naczelnictwo. Więc co dalej z tymi podchodami, skoro jak udowodniłem wcześniej, warto aby jakieś ogólne ich ramy zostały z góry określone, po to aby dwie drużyny podejmujące grę wiedziały przed faktem jakimi regułami ma się ona rządzić?

Rozwiązanie

Proponuję, podejdźmy do tematu zgodnie z zasadą pomocniczości, która jest jedną z kardynalnych zasad funkcjonowania nowoczesnych społeczeństw liberalnych. „Towarzystwu", które szczególnie alergicznie reaguje na słowo „liberalny", pragnę donieść, ze zasada pomocniczości jest również fundamentem społecznej nauki kościoła katolickiego. Zasada ta mówi, że sprawy które da się załatwić, powinny być załatwiane przez samych zainteresowanych. Państwo powinno ingerować tylko w te sprawy, których ze względu na ich charakter nie da się załatwić na niższych szczeblach organizacji życia społecznego. Skoro wychowujemy przyszłych obywateli takiego państwa „minimum", powinniśmy stosować zasadę pomocniczości również w naszym życiu harcerskim. A więc spróbujmy.

Proponuję, stwórzmy nasz własny Kodeks Podchodów. Niech stworzą go dla siebie sami zainteresowani, a więc ci instruktorzy, którzy na swoich obozach wychowują harcerki i harcerzy metodą pośrednią, poprzez grę. Jeżeli ktoś nie jest tym zainteresowany, do czegoś innego pożytkuje czas obozu, nie musi takiego kodeksu współtworzyć ani go w przyszłości przestrzegać.

Korzyść pierwsza
Mam nadzieję, że w wyniku dyskusji, którą w tej chwili rozpoczynamy, powstaną przepisy podchodów akceptowane przez większość zainteresowanych. Nie miejmy jednak złudzeń. Zapewne, jak to zwykle w życiu społecznym bywa, znajdą się też tacy, którzy nie zaakceptują ostatecznego kształtu kodeksu jaki wyłoni się z tej dyskusji. Ci nie będą zobowiązani do jego przestrzegania. W ogóle nikt nie będzie do tego zobowiązany z mocy „prawa" tak długo, aż się sam do tego dobrowolnie nie zobowiąże. I to jest właśnie przewaga takiego rozwiązania nad pomysłem uchwalenia regulaminu związkowego, który musiałby bezwarunkowo obowiązywać wszystkie podległe jednostki.

Korzyść druga
Ci którym ten właśnie kodeks nie będzie odpowiadał, będą mogli stworzyć kodeks konkurencyjny - inny -  taki, który będzie wprowadzał odmienne przepisy i zasady podchodów. Czy możliwe jest funkcjonowanie obok siebie dwóch różnych kodeksów „prawnych"? Skoro było to możliwe w średniowiecznej Europie, która w potocznej opinii nie uchodzi przecież za wzór liberalizmu, to czemu nie miałoby być możliwe współcześnie. Warunek jest tylko jeden, każda drużyna będzie musiała publicznie określić, i w jakiś sposób zaznaczyć, któremu kodeksowi podlega, albo, że w ogóle nie chce brać udziału w podchodach. W ten oto sposób przestaje funkcjonować terror większości nad mniejszością, co jak widać wszędzie wokoło, jest normą naszej niedoskonałej, współczesnej europejskiej i polskiej demokracji.

Korzyść trzecia
A co jeśli Kodeks, który wzajemnie między sobą wynegocjujemy, okaże się gorszy od jakiegoś innego - konkurencyjnego, który być może powstanie w przyszłości? Nic się nie stanie! Każda drużyna będzie mogła „przepisać się" pod jurysdykcję innych - lepszych przepisów. Gorszy, tracący popularność kodeks albo się wtedy zreformuje albo przez mało kogo używany straci rację bytu. Jego miejsce zajmą rozwiązania lepsze. W ten oto sposób, doskonałe mechanizmy wolnej konkurencji będą mogły zadziałać nie tylko w dziedzinie podnoszenia jakości wyrobów i usług ale też w dziedzinie stanowienia „prawa".

Korzyść czwarta
Mało tego. Oficjalny Regulamin Podchodów ZHR obowiązywałby wyłącznie drużyny i obozy ZHR. A przecież na szlaku naszej harcerskiej przygody jakże często spotykamy nasze siostry i braci z innych organizacji; ZHP, SH, Zawiszy, a mnie nawet kiedyś przydarzyły się podchody z drużyną ZHPpgk. Kodeks Podchodów uzgodniony w swobodnej dyskusji instruktorów z różnych organizacji stwarza szanse na powstanie bardziej uniwersalnego rozwiązania, bardziej przydatnego w naszych polskich, a może też i ukraińskich, brytyjskich czy kanadyjskich lasach - wszędzie tam gdzie stają harcerskie obozy.  Regulamin uchwalony przez Naczelnictwo, którejkolwiek z tych organizacji nie spełniałby takiej funkcji.

Mam nadzieję, ze Was przekonałem co do formy rozwiązania problemu!

Jak miałoby to wyglądać w praktyce?

W tej chwili rozpoczynamy swobodną dyskusję na temat oczekiwanych zasad podchodów.

Na podstawie Waszych wypowiedzi, w następnym numerze Pobudki przedstawię projekt zawierający rozwiązania postulowane przez większość uczestników dyskusji oraz tzw. szczegółowe wnioski mniejszości.  Przez kolejne dwa miesiące przedyskutujemy i wyszlifujemy ten gotowy już projekt. Po naniesieniu zmian, których domagać się będzie większość - ostateczna wersja zostanie opublikowana wczesną wiosną w kolejnym numerze naszego pisma.

Równolegle zostanie uruchomiona specjalna strona internetowa gdzie stworzony przez nas kodeks będzie ogłoszony i gdzie każda drużyna, która zechce kodeksu tego przestrzegać będzie mogła się pod nim podpisać, a także w dowolnej chwili swój podpis wycofać. Strona ta będzie też udostępniać mechanizm do podawania adresów obozów. Robimy to przecież po to aby ożywić ruch w interesie. Podchody są korzystne zarówno dla podchodzących jak i podchodzonych. Chodzi o to aby ułatwić sobie życie.

Wprowadzamy honorową regułę, że każdy obóz podchodzi się wedle zasad, których życzy sobie przestrzegać strona podchodzona.

Zgodnie z nią, drużynę, która zadeklaruje stosowanie naszego kodeksu można będzie podchodzić wyłącznie na zasadach w nim określonych. Jednocześnie drużyny deklarujące stosowanie naszego kodeksu zobowiązują się podchodzić inne obozy zgodnie z  ich życzeniem czyli np. zasadami kodeksu, który stosuje podchodzony obóz. Jak napisałem wyżej, może to być zupełnie inny, konkurencyjny kodeks. Zgodnie z tą regułą, jeżeli nie akceptujesz przepisów innego kodeksu, nie masz prawa podchodzić obozu, który go stosuje. W przypadkach, gdy jakaś drużyna nie ogłosiła, czy i któremu kodeksowi podlega, podchodzenie jej jest możliwe dopiero po uzgodnieniu szczegółowych zasad gry z drużynowym.

Proste!?

Nie pozostaje nam nic innego jak wyspecyfikować problemy, które budzą kontrowersje i które powinny zostać rozstrzygnięte zanim dojdzie do jakichkolwiek podchodów.

Kwestie do rozstrzygnięcia

W jaki sposób ogłaszać publicznie fakt stosowania się do tego a nie innego kodeksu podchodów. Czy ogłoszenie na specjalnej stronie internetowej wystarczy, czy też potrzebne jest jeszcze oznaczenie w realu? Jeśli tak to jakie i gdzie? Znak na bramie, specjalna bandera, ....?

Czy konieczne jest uprzedzenie komendanta o zamiarze podchodzenia obozu? Jeśli tak to w jakiej formie i jakie informacje muszą być przekazane? Czy konieczna jest zgoda komendanta na podchody?

Jeżeli nie będziemy wymagali informowania i uzgadniania terminu podchodów, to czy komendant obozu ma prawo „wywiesić" informację, że z jakiś względów nie życzy sobie aby tej nocy obóz był podchodzony? Jeśli tak to w jakiej formie ma to być zakomunikowane ewentualnym podchodzącym. Strona internetowa jeszcze dziś w warunkach polowych nie jest najlepszym rozwiązaniem. Może jakiś znak w obozie? A może nie powinniśmy dawać sobie żadnej taryfy ulgowej?

No dobrze, czasem jednak zdarzają się sytuacje, że obóz jest pusty - wszystkie zastępy są na rajdach. Czy w takiej sytuacji obóz powinien i może być podchodzony? A jeśli nie, to jaki znak ma wskazywać ewentualnym podchodzącym, że tego dnia podchody nie mają sensu? Czy wystarczy opuszczona za dnia flaga państwowa, którą zwiadowcy muszą zauważyć, czy konieczne jest jakieś inne specjalne oznakowanie obozu?

Czy podchodzący powinni być oznakowani w sposób umożliwiający identyfikację ich jako harcerzy? Jeśli tak to w jakiej formie - pełny mundur, sama rogatywka na głowie, chusta na szyi, ....?

Jaki znak jest dowodem udanego podejścia obozu? Czy można cokolwiek zabierać z obozu? Jeśli tak to co - flagę, proporce zastępów, totemy, specjalną banderę podchodów, ubrania z namiotów, garnki z kuchni....? Czy zabrane z obozu przedmioty należy zwrócić, a jeśli to kiedy i na jakich warunkach?  Czy można żądać okupu? A może zabieranie czegokolwiek powinno być zakazane, a dowodem podejścia obozu powinno być zostawienie jakiegoś śladu? Jeśli tak to jakiego? Wizytówka, tabliczka czekolady na osłodzenie goryczy porażki, kwiatów polnych gdy podchodzi się obóz żeński...?

Jaki sygnał kończy grę gdy warta wykryje podchodzących? Czy wystarczy „stój kto idzie"? A może konieczne jest złapanie lub dotknięcie podchodzącego? A może ogłoszenie alarmu? Jak ma się zachować wykryty podchodzący? Czy ma się bezwarunkowo oddać w ręce wart? Czy może uciekać? A jeżeli podchodzących jest więcej -  czy wykrycie jednego z nich przerywa całe podchody, czy też pozostali mogą kontynuować akcję? Czy podchodzący, który dostanie się w ręce warty ma obowiązek  wyjawić, że nie jest sam?

Jak należy traktować osoby „pojmane"? Czy wolno przywiązywać je do masztu lub w inny sposób krępować? Czy wolno zmuszać do wykonania pracy na rzecz obozu? Czy wolno zabierać coś osobom pojmanym? Jeśli tak to co - ubranie, dokumenty, chustę, krzyż...? Czy można żądać okupu w zamian za zwrot zabranych jeńcowi rzeczy? A może trzeba zapewnić jeńcowi godziwy nocleg? A może puścić go wolno?

Co w przypadku gdy warta zauważy podchodzących już w trakcie odwrotu? Czy na wezwanie do zatrzymania się podchodzący ma obowiązek zatrzymać się i oddać w ręce warty? Czy może uciekać? Jeśli tak to jak długo i jak daleko można ścigać uciekających - 100-200m od obozu, 5-10km, a może aż do skutku w ciągu określonego czasu? W jaki sposób dokonuje się zatrzymania uciekających poza terenem obozu?

Jak postępować w przypadku złamania reguł gry przez jedną ze stron?

W jakiej formie powinna się zakończyć gra? Kiedy i jak dokonuje się podsumowania i ogłoszenia wyniku?

Takie pytania przychodzą mi do głowy na podstawie moich osobistych doświadczeń. Życie stawiało mnie wielokrotnie w sytuacji, w której obie strony; atakujący i broniący się inaczej podchodzili do przedstawionych problemów. Każdy z Was mógł być świadkiem jeszcze innych kontrowersji w trakcie gry. Skorzystajmy więc z naszego zbiorowego doświadczenia.  Postarajmy się odpowiedzieć na te pytania i ewentualnie postawić nowe. Im lepiej opracujemy kodeks, tym mniej będze później wątpliwości w lesie nad ranem. Warto myśleć o proponowanych rozwiązaniach w kategoriach zasad wyczuwanych intuicyjnie i stosowanych konsekwentnie we wszystkich przepisach. Byłoby bardzo niedobrze gdyby nasz kodeks nie zmieścił się na jednej kartce papieru i zawierał więcej niż 10 krótkich punktów.

Czekamy na Twoje zdanie w przedstawionych kwestiach. Można je formułować publicznie w komentarzach poniżej tego artykułu. Można nadsyłać mailem na adres redakcji. Prosimy jednak zawsze o możliwie krótkie ale wyczerpujące uzasadnienie przedstawianych poglądów. Ponieważ uzurpuję sobie prawo do moderowania tej dyskusji, taktownie wstrzymam się jakiś czas z przedstawieniem własnego zdania. Proszę tylko o jedno! O to abyście spojrzeli na podchody jak na narzędzie służące wychowaniu, które musi być atrakcyjne w formie i zarazem skuteczne wychowawczo. To bardzo pomaga przy zastanawianiu się jakimi zasadami powinniśmy się kierować.

Otwieram dyskusję! Zapraszam do niej wszystkich zainteresowanych obojętnie z jakiej są organizacji i czekam na Wasze głosy.

Marek