Marek Barański, od 1957 w 1 WDH.
Miałem cudowne dzieciństwo, ale jednocześnie wiedziało się że Polska jest pod okupacją. (...) Zawsze wiedziałem, że harcerstwo to jest coś wspaniałego. Pod koniec lat czterdziestych na wakacjach ojciec mnie zaprowadził do lasu, bo tam byli harcerze. Strasznie mi się to podobało. Miałem starszą kuzynkę, która była na jednym obozie harcerskim i opowiadała z wielkim zapałem, co tam było. Więc kiedy w grudniu 1956 roku usłyszałem, że jest reaktywowane harcerstwo, to od razu wiedziałem, ze się tym zajmę.
Po 1956 roku, gdy różne rzeczy się odradzały, harcerstwo było traktowane jako przywrócenie czegoś, co było przed wojną. Bardzo wielu instruktorów przedwojennych czy zaraz powojennych weszło do tego odrodzonego harcerstwa. Wcześniej czytałem "Kamienie na szaniec" (wydanie okupacyjne, więc jeszcze ze zmienionymi pseudonimami)... Wiedziałem że to jest z tego nurtu. Drużyna zaczęła się w 1957 roku.
Reaktywował drużynę Andrzej Janowski "Soda". Dużą część moich poglądów zawdzięczam Sodzie i [Januszowi] Ankudowiczowi. Na przykład tradycje. Tradycje wojenne, niechęć do komunizmu - to już było, ale oni to zdecydowanie wzmocnili.
I obowiązki w stosunku do grupy. Na pierwszy obóz pojechałem w 1958 roku. Pamiętam, że kiedy rozbijaliśmy obóz, to jeszcze mieliśmy takie nawyki, że można się urwać i poleżeć nad jeziorem. Po obozie w ogóle to do głowy by mi nie przyszło. Wiedziałem, że jeżeli jest praca, to muszę pracować dotąd, dopóki się nie skończy.
Braliśmy wtedy udział w akcji "Warmia i Mazury". To była akcja całego ZHP. Grupa instruktorów zorganizowała to i drużyny starszoharcerskie tam pojechały. Założeniem było łagodzenie konfliktów między autochtonami a napływowymi. Pojechaliśmy tam z pewną suma wiedzy, bo musieliśmy się uczyć przed wyjazdem na obóz. Moje wyobrażenia o Niemcach były takie: barbarzyńcy, straszni, każdy Niemiec to wróg. Po przyjeździe okazało się, że spotykamy Niemców, którzy są biednymi ludźmi gnębionymi przez `złych Polaków`. I od razu nasza sympatia była po stronie tych ludzi. Co więcej, pomagaliśmy w polu, robiliśmy z nimi wywiady. Widzieliśmy często w domach zdjęcie mężczyzny w mundurze Wehrmachtu. Wtedy przestało to robić wrażenie. Normalna rzecz - był w wojsku. To rozumieliśmy. Gospodyni, przy której zagrodzie rozbiliśmy obóz, była Warmiaczką i mówiliśmy "Frau Kowalska", bo Kowalska się nazywała, ale z pełną sympatią do niej. I to mi zostało. To jest takie zupełnie inne spojrzenie na Niemców. To też była akcja wychowawcza, której wtedy nie rozumieliśmy może, ale to się tak działo.
W akcji "Warmia i Mazury" braliśmy udział przez następne obozy. Pomagaliśmy im w polu, rozmawialiśmy. Na innym obozie robiliśmy to po prostu dla miejscowej ludności. Przez miesiąc - to był okres żniw - prowadziliśmy przedszkole dla dzieci wiejskich. Dwóch siedziało tam stale, a codziennie inny zastęp szedł do pomocy. I wiem, że tym ludziom to szalenie pomogło.
Podczas obozów chodziliśmy na msze. To było coraz gorzej widziane, ale chodziliśmy. Nawet harcerze służyli do mszy, w mundurach oczywiście. To zawsze było w "Jedynce". Były o to awantury w hufcu [Warszawa Mokotów].
W 1961 roku zaczęły się niekorzystne zmiany w ZHP, tzn. wprowadzana była metoda "kuroniowska", która nam zupełnie nie odpowiadała. Było to zerwanie z tradycją. Wydawało nam się, że to pójdzie w kierunku komunistycznej organizacji młodzieży. Wtedy rozwiązaliśmy drużynę. Zrobiliśmy to z grupą moich kolegów, którzy byli już po maturze i przez rok prowadzili drużynę: Władysław Trepka, Wojciech i Bogdan Sikora, Marek Rusin - on był potem wiceministrem, ale to już po 1989 roku - i Leszek Urban. Co więcej, zapowiedzieliśmy harcerzom, że pewnie będą się różni tacy zjawiać i zakładać "Jedynkę" - nie wierzcie im.
Przez rok nie było drużyny. W kraju było coraz gorzej, ale ja wpadłem na pomysł, że jednak drużynę należy prowadzić. Długo się z tym męczyłem. Wtedy dużo rozmawiałem z Sodą na ten temat. On mi dał bardzo dużo ciekawych rad, jak należy taką [drużynę] tworzyć. Później przypadkowo spotkałem Jurka Kijowskiego na ulicy i razem założyliśmy drużynę. Jurek później się wycofał na pewien czas, ja to prowadziłem przez kilka lat. I pamiętam jakie były wtedy cele. Dostaliśmy grupę uczniów Rejtana, która niezupełnie wiedziała, co to jest harcerstwo. Zaczęliśmy wyrabiać więź grupową, tradycję, i to się udało, bardzo szybko poszło.
Wtedy wśród tych moich harcerzy był Janusz Kijowski, Michał Kulesza, Piotr Naimski, Andrzej Celiński. Wojtek Onyszkiewicz już zaczynał w tych latach. Dziewczyny były od 1964 roku. (...)
W wielu drużynach było takie nastawienie, że powinny być świetne obozy, ma być miło i tak dalej. Ja zauważyłem, że jeżeli grupie postawi się zadanie, że ma być bardzo dobrze, to wszystko się rozsypuje. Trzeba postawić zadanie: my mamy coś zrobić, a reszta jest przy okazji. O to chodzi, że jest zadanie. To może być budowanie łodzi, może być co innego, ale musi być zadanie zewnętrzne. Jak nie ma zadania, to po co się budować.
Wydawało mi się, że wobec działania władz, które powoduje atomizację społeczeństwa, należy tworzyć jakieś zwarte grupy, które nie podejmują się jakichś zadań anty, konspiracyjnych czy innych, ale są - i to jest konieczne; że może ja tego nigdy do niczego nie użyję, ale może komuś kiedyś to się do czegoś przyda. Z tą konspiracją to też coś było, bo na przykład prowadziłem dwie księgi obozowe - jedną dla siebie a drugą dla hufca. Zupełnie różne były. Przyrzeczenie było tajne.
Pomysł był taki, żeby stworzyć drużynę, żeby ta drużyna wyjechała na obóz i żeby na tym obozie działała na rzecz terenu, w którym jest. I że społeczeństwo nie może być zatomizowane. Muszą być takie zespoły. Ja cały czas myślałem, że może kiedyś nastąpi coś - nie wiedziałem co - i wtedy taki zespół się przyda. Albo oni sami zrobią cos w przyszłości, albo oni wychowają następnych, którzy zrobią coś w przyszłości. Nie spodziewałem się, że ja sam coś zrobię. Ja z jednej strony wierzyłem, że dożyję upadku Związku Radzieckiego, ale z drugiej strony wydawało mi się, że muszę posadzić róże, chociaż nic z tego nie będzie... Ale pomijając te sprawy ogólne, drugim celem było, żeby ci młodzi ludzie mieli dobrą drużynę.
W ciągu roku były biwaki, zbiórki.
Pamiętam że pierwsze zbiórki to było uczenie piosenek. Ja słabo śpiewam, ale to Jurek [Kijowski] pomógł.
Było mówienie o tradycji drużyny, co bardzo chwytało. Od 1911 do lat sześćdziesiątych - bo to co ja przeżyłem to też już była tradycja. To że rozpędzono w 1949 - to też była tradycja. Historia Polski jakby się pokazywała przez historię drużyny. (...)
"Gromada" powstała po to, żeby dać możność wspólnego działania tym, którzy wyrośli już z drużyny, skończyli szkołę. Tam było rozwijanie światopoglądu, dyskusje bardzo różne: o literaturze i o polityce. Ja byłem na dwóch "Gromadach" - u Urszuli Doroszewskiej w Zalesiu w 1971 i potem w 1976 u [Pawła] Bąkowskiego.
Na tej pierwszej był temat: "Struktura klasowa Polski Ludowej". Ja miałem referat, a Antek Macierewicz miał koreferat. Mieliśmy diametralnie różne zdania. Ogólnie się zgadzaliśmy, ale w szczegółach bardzo się różniliśmy. Miesiąc później było spotkanie, na które weszła SB. Wtedy był u nas ksiądz [Jerzy] Chowańczak z parafii Św. Michała. Mówił o Kościele współczesnym, muszę powiedzieć, że referat był dość nudnawy. Potem miały być piosenki i bigos. I wtedy oni weszli, od razu z krzykiem.
Pojedynczo brali nas do różnych pokoi i tam krótkie przesłuchanie. Później samochodem odwozili do pociągu. Niektórych wybierali do przesłuchania. Byłem wyznaczony jako pierwszy do Mostowskich na poniedziałek. Oni wybrali przywódców, mnie zapytali kto był przywódcą. Ja nie byłem, absolutnie, ale powiedziałem, że ja. Dlatego od razu wypisali mi wezwanie. (...)
Współpracę proponowali mi wcześniej, jeszcze w Zalesiu. Miałem legitymację pracowniczą, bo wtedy zaczynałem pracować na Wydziale Historycznym. "O, historia... Nas to bardzo interesuje. Czy mógłby pan nas informować co tam się dzieje?" Na co ja odpowiedziałem: "Ja zajmuję się średniowieczem. Jak będzie jakaś konferencja na tematy średniowieczne, to oczywiście panów zawiadomię." A oni: "Ale nas nie interesuje średniowiecze tylko historia najnowsza." A ja mówię: "No niestety, mnie nie interesuje." I na tym się skończyło. I więcej nigdy mi nie proponowali współpracy.
Potem zająłem się robieniem doktoratu, a później się zaczęła opozycja i doktorat się opóźnił o 2 lata. (...)
W czerwcu 1976 roku pamiętam jak to było. Usłyszałem o tym co się dzieje w Ursusie i w Radomiu. Szlag mnie trafił. Postanowiłem napisać list protestacyjny, ale myślę sobie, że sam to bez sensu. Poszedłem do Antka [Macierewicza] i mu to powiedziałem. A on mówi: "Słuchaj, nie musisz pisać. Już jest. Chcesz podpisać?" I ja wtedy podpisałem ten list. To był jeden z kilku listów, które wtedy powstały, już nie pamiętam który. Prowadziłem wtedy obozy studenckie i pojechałem na taki obóz. Jak wróciłem, to już była pomoc w Ursusie. Nie pamiętam dokładnie, co ja tam robiłem, nie jeździłem do Ursusa, robiłem różne rzeczy w Warszawie.
Marek Barański, u.d.
GŁOS nr 39, 23 IX 2006, s. 7-10.