Urszula Doroszewska, od 1969 w 1 WDH. 

... nastąpił nowy okres w moim życiu, czyli Mokotów, liceum Reytana i Pierwsza Warszawska Drużyna Harcerska im. Romualda Traugutta, tzw. "Czarna Jedynka". To był 1969 rok. Akurat powychodzili z więzienia nasi starsi koledzy, którzy siedzieli w 1968 roku, np. Antek Macierewicz. W naszych oczach byli to wielcy bohaterowie, bo siedzieli. Wtedy byli już studentami. Instruktorami w "Jedynce" byli Wojtek Onyszkiewicz, Janusz Kijowski, Michał Kulesza, Piotrek Naimski, Marek Barański; Wojtek Fałkowski doszedł później. Oczywiście "Soda" [Andrzej Janowski], ale to starsze pokolenie.

To był typ wychowania, oparty na tradycyjnym, harcerskim podejściu do młodego człowieka, ale przystosowany do czasów współczesnych. Kształcenie samodzielności, radzenia sobie w każdej sytuacji, odwagi, przedsiębiorczości, odpowiedzialności. Temu służyło dawanie bardzo trudnych zadań jednostce, a nie grupie. To była jedna z różnic pomiędzy nami a walterowcami.

W drużynie byli ludzie od 14 do 18 roku życia. Wiek dość szaleńczy, kiedy ludzie z radością realizują najdziksze pomysły. Naszym instruktorom - którzy mieli wtedy po dwadzieścia kilka lat - też nie brakowało fantazji. Na ogół biegi na stopnie odbywały się na obozach letnich i na zimowiskach. Jeździliśmy na tereny, gdzie było dużo mniejszości narodowych. Podczas wyjazdów odkrywaliśmy poważne sprawy, np. w jaki sposób mniejszości narodowe zostały potraktowane po wojnie, o czym wtedy się nie mówiło. To były już czasy Gierka, kiedy to oficjalnie mniejszości w ogóle nie istniały (...).

Dostawaliśmy np. zadanie, by pójść i dowiedzieć się, jak przebiegała akcja wysiedlania Ukraińców - jeszcze przed Akcją "Wisła", chodziło o wywożenie Ukraińców do Związku Radzieckiego. Po prostu załadowano ich do wagonów i wysłano do Związku Radzieckiego, czemu oni byli na ogół przeciwni.

Badaliśmy również np. stosunek do autochtonów na Warmii, kiedy to Polacy, Mazurzy, którzy przez wieki opierali się germanizacji, byli zmuszani w PRL do wyjazdu do Niemiec.

To były tragiczne i straszne sprawy. Kiedy przychodziliśmy do tych ludzi, nie mogliśmy im powiedzieć, co nas interesuje, bo by się przestraszyli i zamknęli. Pomagaliśmy im w żniwach, organizowaliśmy zielone przedszkole, jak to harcerze, a oni opowiadali, jak ich potraktowała Polska Ludowa. Potem te ich historie sprawozdawaliśmy jako wykonane zadanie naszym instruktorom, i dyskutowaliśmy w swoim gronie. To robione było w głębokim ukryciu, oficjalnie się nie mówiło o tym w raportach, które nasze szefostwo drużyny składało do komendy hufca.

Kiedyś dostałam takie zadanie, żeby zbadać miasto Czarne, przy którym było więzienie: "zbadać, na ile miasto żyje z tego więzienia". To było bardzo ciekawe. Małgosia Naimska [ówcześnie Borkowska] miała policzyć, ilu było zabitych na Wybrzeżu, a to był rok 1971czyli w rok po wydarzeniach. Pojechała do Gdańska, dotarła do danych, do ludzi.

Takie zadania wypełniało się "po cywilnemu", nie mówiliśmy, że to zadanie harcerskie, żeby nie wsypać drużyny.

Przy naszej drużynie istniała starszoharcerska "Gromada Włóczęgów", czyli krąg instruktorski; ludzie związani z naszą drużyną chcieli nadal wpływać na wychowanie młodych ludzi. Odbywały się spotkania dyskusyjne, na które zapraszano różne osoby. Nie było to zamknięte, konspiracyjne grono. Zawiadomienia wysyłaliśmy pocztą.

Pojawiło się wtedy u nas dużo ludzi z wydziału matematyki. [Spotkania] na ogół organizowano w większych domach pod Warszawą, np. u moich dziadków w Zalesiu, u Celińskich w Wyszogrodzie, u Andrzeja Zdziarskiego w Falenicy czy u Janka Walca w Podkowie Leśnej. Tam się zjeżdżało kilkadziesiąt osób, zaproszony wykładowca i toczyła się dyskusja. (...)

Kiedy byłam w trzeciej klasie, zwrócili się do mnie starsi koledzy z "Jedynki", żeby robić spotkania u moich dziadków w Zalesiu. Na drugie spotkanie przyszła policja. Był wtedy z nami ksiądz [Jerzy] Chowańczak z parafii św. Michała. To było w 1971 roku, pierwsza rocznica wydarzeń grudniowych.

Miałam 17 lat (...) właśnie czciliśmy minutą ciszy rocznicę wydarzeń na Wybrzeżu. I wtedy ktoś zastukał, otworzyłam drzwi, a to była SB.

Weszło kilkanaście osób, w tym kobiety, i to one mnie najbardziej zszokowały. Musiały być po to, żeby przeszukiwać kobiety. Wydały mi się szczególnie wrednymi małpami. Bo na ogół człowiek się nie spodziewa niebezpieczeństwa ze strony innych kobiet...

Zrobili rewizję. Nic szczególnego nie znaleźli, bo i co mogli znaleźć. Ale to było moje pierwsze doświadczenie rewizji, kiedy ci wszystko przeglądają. Potem mieliśmy przesłuchania w Pałacu Mostowskich.

Wolna Europa o tym poinformowała. Wolna Europa powiedziała, że polskim zwyczajem goście i młodzież świętowali Boże Narodzenie przy wódce i bigosie, co mnie okropnie rozzłościło, bo nie było żadnej wódki, byliśmy harcerzami. Bigos był, ponieważ na 100 osób wychodzi tanio. Nie świętowaliśmy Bożego Narodzenia, tylko obchodziliśmy rocznicę wydarzeń grudniowych. W dodatku to był adwent, więc jakie Boże Narodzenie...

W każdym razie sensacja była duża na mieście, ze względu na to, że mój Dziaduś był znaną osobą. Mówiono np., że to było w willi profesora Doroszewskiego, co mnie też denerwowało. Jaka tam willa, Dziaduś miał dwa pokoje z kuchnią, a to był przeniesiony [do Zalesia] stary, drewniany góralski dom.

Piotrek Naimski przygotowywał mnie do przesłuchania. Powiedział mi jak będzie i dzięki temu się nie bałam. Poszłam na przesłuchanie z moją babcią Doroszewską, która cały czas siedziała na dole w Pałacu Mostowskich. Nasz dyrektor szkoły, [Stanisław] Wojciechowski, czekał na mnie w szkole... To bardzo długo trwało. (...)

Na spotkaniu u Piotrka Naimskiego, który wtedy mieszkał koło Pl. Dzierżyńskiego [dziś Pl. Bankowy], było kilka osób: Lutek Dorn, Antek Macierewicz, Wojtek Onyszkiewicz, Marek Barański, ja.

Napisaliśmy protest w sprawie zmian w konstytucji. Potem zbieraliśmy podpisy pod tym listem. Była też druga grupa osób, m. in. Andrzej Zdziarski, dziś znany astronom. Oni też zbierali podpisy pod tym listem. To był grudzień 1975 roku, pamiętam, bo akurat na moje urodziny, 2 grudnia zaniosłam na Pocztę Główną i nadałam te listy.

W tym czasie (...) student z Lublina, Jacek Smykała, napisał w prywatnym liście, co sądzi o ustroju a SB przeczytała ten list i został wyrzucony z KUL-u. Była też podobna sprawa w Pomorskiej Akademii Medycznej, też student [Stanisław Kruszyński] został wyrzucony. Protestowaliśmy, zbieraliśmy podpisy pod protestami. To też nas integrowało, poznawaliśmy nowych ludzi. (...)

W Ursusie byłam ze dwa razy, ja się strasznie bałam. Pamiętam, że wysłał mnie tam Wojtek Onyszkiewicz. Głównie tam jeździł Darek Kupiecki, Marcin Gugulski, Wojtek. Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, jeździli też przede wszystkim Heniek Wujec, Jan Tomasz Lipski, Agnieszka Wolfram, Rafał Zakrzewski i osoby z KiK-u...

Bolał mnie brzuch ze zdenerwowania. Tam byli ludzie ciężko doświadczeni przez los. Nie czułam się tam dobrze. Zbierałam informacje, kto wyszedł z więzienia. Pomagałam, kiedy trzeba było doprowadzić ich do adwokatów i pomóc sformułować, o co chodzi. Zbieraliśmy informacje, te informacje trzeba było obrobić, przepisać i gdzieś zanieść. (...)

Początkowo bałam się angażować publicznie, jawnie. Ten strach przeszedł mi dopiero po roku, po śmierci Staszka Pyjasa. Stwierdziłam, że teraz nasza kolej. W momencie, kiedy już zdecydowaliśmy się we wrześniu 1977 założyć Studencki Komitet Solidarności i podpisać go swoimi nazwiskami, przestałam się bać. To było przełamanie strachu - możecie przyjść i mnie zamknąć. Proszę bardzo.

Trzymałam bibułę u moich dziadków profesorów w domu na Sewerynowie, bo tam było bardzo dużo papierów, maszynopisów, wierzyłam, że żadna rewizja nigdy tego nie znajdzie. Tam siedziałam i przepisywałam "Komunikaty [KOR]" na starej maszynie przez 10 przebitek. Po przepisaniu trzeba było to roznieść do ludzi. A trzeba było znaleźć jeszcze papier i przebitkę, których nie było w sklepach, jakoś to skombinować ze Związku Literatów...

Nie wiem, kiedy mieliśmy czas na studiowanie. (...)

 

Urszula Doroszewska

 GŁOS nr 39, 23 IX 2006, s. 11-14.